Pierwszy kalifat powstał jeszcze w VII w. na pustyni, a najnowszy – na Twitterze. Tuż przed jego ogłoszeniem oficjalne konto Islamskiego Państwa Iraku i Lewantu (ISIS) podało link do klipu w HD, którego narratorem jest Abu Safija, młody długobrody Chilijczyk. Na pustej granicy Syrii i Iraku w zwolnionym tempie wznosi czarną flagę dżihadystów, a w tle pojawia się i powoli rośnie tytuł „Koniec (Paktu) Sykesa-Picota”, czyli narzuconego przez kolonialistów porządku na Bliskim Wschodzie. Abu Safija pokazuje, że to, co kiedyś było przejściem granicznym, dziś jest kupą piachu: „In sza’allah, zniszczymy granicę z Irakiem, Jordanią, Libanem, in sza’allah granice wszystkich państw, aż dotrzemy do Jerozolimy in sza’allah”.
Dynamiczne ujęcia z ręki i z wielu kamer, celowe nieostrości, montaż i dźwięk przypominają nowoczesny film dokumentalny, a miejscami religijny teledysk: „Nie ma narodowości, wszyscy jesteśmy muzułmanami w jednym państwie”. Obok na stronie linki do setek zdjęć z masowych egzekucji, zabójstw ulicznych i równanych z ziemią meczetów szyickich.
Dwie godziny po wypuszczeniu klipu na tym samym koncie pojawiło się nagranie zatytułowane „Oto obietnica boska”. Między licznymi wersetami Koranu i poezji rzecznik ekstremistów Abu Muhammad al-’Adnani ogłasza „zakończenie okresu ciemnoty” i powstanie kalifatu – państwa wszystkich muzułmanów – z kalifem Ibrahimem, czyli Abrahamem na czele.
Idea kalifatu ma przede wszystkim uderzać w Zachód i jego siłę, stanowić remedium na arabskie kompleksy oraz sposób wyładowania męskiej frustracji. A także wskrzesić mityczny symbol dawnej potęgi muzułmanów – symbol tak uniwersalny, że nawet najwięksi przeciwnicy ekstremistów nie wiedzą, jak na kalifat reagować.