Jej ojciec i dziadek byli znanymi berlińskimi chirurgami. 34-letnia Anna Zielke, radiolożka i ordynatorka w stołecznej klinice Vivantes Am Urban, z czystym sumieniem może o sobie powiedzieć, że jest berlinianką od pokoleń. Tacy jak ona są jednak w mniejszości. Niespełna połowa (49 proc.) berlińczyków w wieku ponad 14 lat to rodowici mieszkańcy miasta. Reszta to przyjezdni.
Choć od upadku muru berlińskiego minęło właśnie ćwierć wieku, socjologowie wciąż mówią o niewidzialnym murze w głowach. Chodzi o utrzymujące się różnice w mentalności mieszkańców dawnego Berlina Zachodniego i wschodniej części miasta, która była stolicą komunistycznej NRD. Jednak podział na Zachód i Wschód, zwłaszcza w młodszym pokoleniu, powoli traci na znaczeniu. Coraz wyraźniej zaznacza się za to inny – na berlińczyków zasiedziałych i tych, którzy osiedlili się w mieście w ostatnich latach.
Nadrenia nad Sprewą
Berlin, ulica Schiffbauerdamm. Choć już jesień, jest na tyle ciepło, że wielu klientów restauracji wybrało stoliki na zewnątrz, tuż nad Sprewą. Zamawiam bób ze słoniną i gotowanymi ziemniakami, a do picia piwo Kölsch. – Typowa nadreńska kuchnia – zapewnia Friedel Drautzburg, rocznik 1938, współwłaściciel lokalu.
Drautzburg dobrze pamięta 9 listopada 1989 r. Był wtedy gastronomem w nadreńskim Bonn – ówczesnej stolicy zachodnich Niemiec. W lokalu Amadeus gościł akurat delegację oficjeli z enerdowskiego Drezna. Byli przybici i oniemiali, gdy przekazał im wiadomość o upadku muru berlińskiego. Enerdowcy szybko zaszyli się w pokojach i ślepili w telewizory.
Wkrótce stało się jasne, że dojdzie do zjednoczenia Niemiec. Dla zżytego z Bonn Drautzburga najistotniejsze było pytanie: co dalej ze stolicą? Najważniejsze media i prominentni politycy opowiedzieli się za Berlinem.