Kryzys na wschodzie Ukrainy, wojna domowa w Syrii i Iraku, obłożony sankcjami Iran. Nigeria w połowie kontrolowana przez islamistów z Boko Haram, Libia w stanie rozkładu… a ropa tanieje. Trudno nawet mówić o spadku cen, bo to już w zasadzie pikowanie. W piątek 21 listopada baryłka ropy Brent kosztowała w Londynie nieco ponad 74 dol., a jeszcze w czerwcu trzeba było za nią zapłacić 115 dol. Międzynarodowa Agencja Energetyki mówi już o „nowym rozdziale w historii ropy”, a według ekspertów amerykańskiego think tanku Brookings Institution na początku 2015 r. cena ropy spadnie nawet do 65 dol. za baryłkę.
Tak po ludzku trudno się nie cieszyć, choć wiele zautomatyzowanych stacji paliw w USA ma nie lada problem z roztargnionymi kierowcami. Ustawiają oni tankowanie do określonej sumy, np. za 50 dol., i czekają. Ponieważ za 50 dol. można dziś w Stanach kupić trzy, cztery galony więcej niż jeszcze latem, nadmiar wylewa się z przepełnionego baku, najczęściej wprost na spodnie.
W skali globalnej oznacza to, że do końca roku ponad pół biliona dolarów zostanie w kieszeniach nabywców ropy, czyli że tyle samo stracą jej producenci. W sumie więc to żadna wartość dodana, a jednak: kraje roponośne – co pokazują statystyki Międzynarodowego Funduszu Walutowego (MFW) – są znacznie mniej skłonne do wydawania pieniędzy z jej eksportu. Co innego odbiorcy, głównie zachodni, którzy zaoszczędzone tak miliardy od razu puszczą w obieg. I świat się kręci: jak ocenia MFW, zniżki cen ropy tylko z ostatnich pięciu miesięcy podbiją w tym roku wzrost globalnego PKB o pół punktu procentowego.
I to byłby najdonioślejszy efekt taniej ropy, gdyby chodziło tylko o zwykłą mieszaninę węglowodorów.
Naftowi nałogowcy
Ropa ma jednak charakter transcendentny, odkąd nieco ponad wiek temu Pierwszy Lord Admiralicji Winston Churchill wpadł na pomysł, aby całą brytyjską flotę wojenną przestawić z węgla na czarną maź, którą wcześniej palono w lampach.