Elżbieta Bieńkowska, była wicepremier i minister infrastruktury, a dziś unijna komisarz ds. rynku wewnętrznego, przemysłu i przedsiębiorczości, twierdzi, że Donald Tusk w Brukseli przeżyje w pierwszych tygodniach swojej pracy szok. Wieszczy też, że byłemu premierowi może być ciężko, głównie z zetknięciu z bezduszną i raczej przestarzałą brukselską machiną administracyjną.
„Urzędnicy pracują tu od kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu lat. Bardziej przypomina mi to taką zastałą, polską administrację z połowy lat 90., kiedy zaczynałam pracować” – mówi pani komisarz. Pani Bieńkowska przez pierwsze dwa tygodnie w Brukseli nie mogła się dopasować. Czy raczej – jak sama wyznaje – otoczenie nie mogło się dopasować do niej. „Lubię mieć zawsze wszystko bardzo szybko załatwione, a w Brukseli różne rzeczy, nawet techniczne, trwały znacznie dłużej niż w Polsce”.
Rzeczywiście styl pracy unijnych i polskich urzędników jest trochę inny. W Polsce zdarza się, że jeżeli minister sobie czegoś zażyczy, to podlegli mu urzędnicy zazwyczaj próbują szybko coś z siebie wydobyć, byle tylko nie pozostawiać ministra bez odpowiedzi. Tymczasem w Brukseli każda decyzja musi przejść swoją drogę. Najważniejsze są tam procedury, można zażartować, że to one rządzą światem brukselskich działań. Procedura i proces to brukselskie świętości. Bez przestrzegania procedur chaos byłby murowany. Przy 28 państwach członkowskich i przy blisko 55 tys. zatrudnionych unijne instytucje nie byłyby w stanie działać. Procedury spinają wszystko, co w Unii Europejskiej się dzieje.
Ścieżki kariery brukselskich urzędników są jasno sprecyzowane, a procedury zatrudnienia – transparentne. Urzędnicy pracują 37,5 godziny tygodniowo, mają indeksowaną pensję i stojące za nimi murem związki zawodowe.