Bohaterowie głośnej powieści „Mężczyźni w słońcu” Ghassana Kanafaniego z 1963 r., trzej palestyńscy uchodźcy, skuszeni nadzieją boomu naftowego, wyruszają z Libanu do Kuwejtu w poszukiwaniu lepszego życia. Przez pustynne granice przejeżdżają nielegalnie na ciężarówkach. Nie dość, że za horrendalną opłatą, to jeszcze w upale i upokorzeniu. Przed każdą granicą Palestyńczycy chowają się w baku na benzynę. Ostatnia kontrola, już przy wjeździe do Kuwejtu, trwa dłużej, ale szczęśliwie się udaje. Tylko że potem w baku kierowca znajduje uduszonych mężczyzn.
Kanafani napisał manifest przeciw granicom – są sztuczne, niebezpieczne i jest ich zbyt wiele. Gdyby bohaterowie „Mężczyzn w słońcu” podróżowali 50 lat wcześniej między Morzem Śródziemnym a Zatoką Perską, nie mieliby ani jednej granicy do przejścia. Tam gdzie dziś jest Kuwejt, na prymitywnych czółnach poławiano perły, a Palestyńczycy jako naród nie istnieli. Imperium osmańskie nie znało wówczas granic. Mimo dominacji islamu łączyło kilkadziesiąt wyznań i języków: tam gdzie ludność się mieszała, większość mówiła dwoma językami: swoim i sąsiada.
„Pewnego niedzielnego popołudnia stworzyłem Jordanię jednym pociągnięciem pióra” – mówił Winston Churchill w 1921 r. Oczywiście się mylił. Student I roku politologii wie, że państwo jest jak stół. Ma cztery nogi: granice, ludność, rząd i suwerenność. Swoimi rysunkami Churchill przydał Jordanii tylko jeden atrybut państwa – nie istnieli jeszcze Jordańczycy, nie mieli rządu, a tym bardziej suwerenności.
Po wielkiej wojnie i upadku imperium kolonialna Francja i Wielka Brytania narysowały granice tam, gdzie państw nigdy wcześniej nie było.