Brytyjski myśliciel polityczny John Gray twierdzi, że – ze swoją śmiercionośną lapidarnością – są jak pinezki wbijane w tyłek reżimów. Zaskakują wielofunkcyjnością. Pozwalają na ekspresową identyfikację swój–obcy. Jeden ruch dłonią i wiadomo, za czym stoisz, przeciwko czemu się opowiadasz. Przyciągają uwagę, bo jeśli ktoś pokazuje trzy palce, to od razu zapala się lampka: czego on chce? Gesty są iście rewolucyjnym narzędziem, trudno uchwytnym dla prawa, które chciałoby je opisać i ograniczyć. Jednocześnie są łatwe do odczytania dla odbiorców, uniwersalne w swoim znaczeniu i właśnie lapidarne – przy dzisiejszych mediach utrzymanie uwagi odbiorcy nie jest łatwe, a tu wystarczy kilkusekundowy przekaz i jasne stają się źródła oraz cele buntu.
Gesty to również narzędzie zbiorowe. Niezadowoleni mogą oczywiście założyć czerwone koszule, aby poczuć wspólnotę. Mogą też razem śpiewać. Ale zbiorowy gest – ten prosty ruch, dzięki któremu człowiek staje się jednym z wielu, zaczyna przynależeć – jest czystym aktem politycznym.
André Lepecki, brazylijski choreograf i politolog, całe to zjawisko zbiorowych gestów nazywa choreopolityką lub choreografią buntu. Twierdzi mianowicie, że prawo do poruszania się swobodnie – w tym do poruszania dłońmi – to najwyższa dziś forma polityczności. Na kontrze jest tzw. choreoopresja, w ramach której państwo określa przestrzeń dozwoloną dla obywateli i czuwa, aby wszyscy znajdowali się w miejscach i pozach legalnych.
Na poziomie mikro oznacza to również kontrolę nad gestami, bo one, choć fizycznie znikome, politycznie wielokrotnie już okazały się niebezpieczne dla władzy. Szczególnie jeśli są wykonywane jednocześnie przez setki czy tysiące ludzi. Tak jak to dzieje się dziś np.