Na początek sięgnijmy po niedawny komunikat ministerstwa edukacji Chin. Urzędnicy alarmują w nim, że tzw. putonghua, oficjalnym językiem komunistycznej republiki, w rozmaitym stopniu zaawansowania posługuje się ok. 70 proc. obywateli. Oznacza to, że trzech na dziesięciu ma problem ze zrozumieniem prognozy pogody głównego kanału państwowej telewizji i przemówień przewodniczącego Xi Jinpinga. Z owych 70 proc. jedynie co dziesiąty, mówiąc w putonghua, nie robi błędów. Upraszczając rachunki: tylko 7 proc. wszystkich mieszkańców państwa, czyli ok. 100 mln z 1,3 mld osób, poprawnie włada czymś, co z woli partii od 60 lat jest chińską łaciną.
Nie sposób wyrysować dokładnej mapy języków Chin. Chińczycy korzystają ze wspólnego systemu pisma, ale mówią w ponad tysiącu dialektach, w lokalnych wersjach co najmniej kilku wielkich grup chińszczyzny. Jedną z nich są dialekty mandaryńskie, przeważnie z północy i północnego wschodu kraju. Co do zasady ich użytkownicy są w stanie się ze sobą porozumieć, tym łatwiej, im bliżej siebie mieszkają. Z grupy mandaryńskiej wywodzi się właśnie putonghua, dosłownie: mowa powszechna, sztuczny standard językowy, oparty w dużej mierze na sposobie wysławiania się pekińczyków. To w putonghua uczą się dzieci w szkołach całego kraju i poznają go cudzoziemcy.
Południe i południowy wschód Chin mówi w sposób dla użytkowników dialektów mandaryńskich często niezrozumiały, m.in. w wu (np. Szanghaj) oraz w yue (w tej grupie mieści się kantoński), a także m.