Sześciu astrologów ze Sri Lanki właśnie straciło pracę: przed kilkoma tygodniami zgodnie przepowiedzieli w państwowej telewizji, że Mahinda Rajapaksa bez problemu wygra wybory i zostanie prezydentem na trzecią kadencję. Tymczasem polityk poległ już w pierwszej turze. Zupełnie niespodziewanie nie tylko dla wróżbitów. Opozycja nie ujawniała nazwiska swojego kandydata aż do ostatniego możliwego dnia, a ostatecznie okazał się nim minister zdrowia Maithripala Sirisena, który wygrał ledwie o włos, zgarniając 51,3 proc. głosów. „Judasza”, jak byłego już współpracownika prezydenta nazwała państwowa prasa, poparła szeroka koalicja niezadowolonych z 10-letnich rządów Rajapaksy, zwłaszcza wyjątkowo mobilnych podczas tych wyborów muzułmanów i Tamilów, w większości wyznających hinduizm. Ci ostatni skarżą się, że po pokonaniu w 2009 r. wywodzących się z ich szeregów i przez dwie dekady walczących o niepodległość partyzantów z Tamilskich Tygrysów, stanowiący większość Syngalezi bezkarnie ich prześladują, a wzywająca do zabijania innowierców organizacja buddyjskich ekstremistów jest przez dotychczasowy rząd w pełni tolerowana.
Rajapaksa, w ojczyźnie przezywany „królem”, nic sobie z tych skarg nie robił, podobnie jak z zeszłorocznego wezwania ONZ, żeby wszcząć śledztwo w sprawie łamania praw człowieka przez podległe mu wojsko. Oskarżany o coraz większy autorytaryzm (żeby ubiegać się o trzecią kadencję przeforsował zmianę konstytucji), po niespodziewanej przegranej oficjalnie pogratulował rywalowi, ale otoczenie nowego prezydenta ujawniło, że za kulisami Rajapaksa namawiał szefów armii i policji, żeby pomogli mu zostać na stanowisku.