Turkish Airlines dały za wygraną i właśnie zawiesiły loty do Misraty – w ten sposób Libia straciła ostatnie połączenie lotnicze ze światem świadczone przez zagraniczne linie. Decyzja zapadła po tym, jak w kraju ponownie nasiliły się walki pomiędzy różnymi grupami zbrojnymi, które w 2011 r. na fali arabskiej wiosny wspólnie obaliły Muammara Kadafiego. Obecne starcia są największe od upadku dyktatora, w ich wyniku tylko w zeszłym tygodniu spłonęły zbiorniki z ponad milionem baryłek ropy, a Libia praktycznie wstrzymała eksport tego surowca. Kraj jest podzielony z grubsza na dwa obozy: islamistyczną koalicję Libijski Świt, która latem zdobyła kontrolę nad Trypolisem, oraz sekularystyczny rząd z Abdullahem al-Thanim w roli premiera, który od kilku miesięcy urzęduje w Tobruku. Obie strony rywalizują o uznanie społeczności międzynarodowej. Islamiści zyskali poparcie Turcji i Kataru, a sekularyści sprzymierzeni są z Egiptem oraz Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi.
Wszystko to mało jednak znaczy dla zwykłych Libijczyków, z których już prawie pół miliona musiało porzucić własne domy – bez funkcjonującej policji czy wojska są terroryzowani przez bezkarne oddziały obu rywalizujących sił. Ostatnim bastionem normalności wydaje się dziś już tylko Bank Centralny, który kontroluje pieniądze ze sprzedaży ropy i chociaż reguluje wypłaty na najbardziej podstawowe potrzeby tak Trypolisu, jak i Tobruku, to odmawia podporządkowania się im. To jeden z tych niewielu przypadków, kiedy aż się chce, żeby władzę wzięli wreszcie bankowcy.