Jechaliśmy z Berdiańska do Mariupola starą, sypiącą się ładą Anatolija, na jakie w całej poradziecji mówi się „kopiejki”. Anatolij niedawno wyszedł z wojska, służył w Chersoniu, w czołgach, akurat wtedy, gdy rosyjskie zielone ludziki zajmowały Krym. Znad Morza Azowskiego ciągnęła lodowata mgła i ledwie widać było ciężkie wojskowe ciężarówki.
– I teraz mówią, że to my Krym oddaliśmy – wściekał się Anatolij. – A to z góry szły rozkazy, żeby nic nie robić. Czołgi, mówili, mają stać – to i stały. I nie dość, że mnie ten pieprzony pobór oderwał od roboty, bo ja klimatyzatory – mówił – zakładam i cały sezon szlag trafił, to jeszcze robią ze mnie zdrajcę.
– A jak będzie – spytałem – jeśli Rosjanie zdecydują się przebijać korytarz na Krym? To przecież tędy, przez Mariupol, przez twój Berdiańsk.
– Będzie kocioł – powiedział Anatolij. – Ale mamy nadzieję, że na Mariupol i Berdiańsk nie pójdą, po co mają atakować umocnione tereny. Pójdą przez Wołnowachę i po prostu odetną je od reszty Ukrainy. I wtedy, być może, wojsko albo się podda, albo ewakuuje morzem, i może nie będzie strat wśród cywili. Bo jeśli będą się bronić, to będzie piekło. Ja mam żonę, dzieci. Nie mam gdzie uciekać.
•
Mariupol funkcjonował zwyczajnie, jak każde inne ukraińskie miasto. W centrum tłum ludzi, jeździły marszrutki, trolejbusy. W górujących nad miastem, gigantycznych zakładach Azowstal, kontrolowanych przez spółkę Rinata Ahmetowa, pełną parą szła robota. Tylko nadpalony i okopcony budynek rady miejskiej przypominał, że na wiosnę toczyły się tu walki.