Nie zrażają go sankcje, skoro jego popularność wzrosła mimo kryzysu rosyjskiej gospodarki. Do ustępstw może go skłonić jedynie dostarczenie nowoczesnej broni dla ukraińskiej armii, gdyż tylko to byłoby w stanie zwiększyć ponoszone przez Rosję militarne i ekonomiczne koszty agresji.
Z USA słychać, że administracja prezydenta Obamy „rozważa” dozbrojenie Ukrainy, a ściślej: wysłanie tam „defensywnej broni śmiercionośnej”, czyli np. pocisków przeciwczołgowych czy zwiadowczych dronów. Poprzednio Waszyngton wykluczał takie dostawy, wysyłając tylko takie artykuły jak lornetki, śpiwory i namioty. Przeciwni dostarczaniu broni są jednak europejscy sojusznicy USA: Francja i Niemcy, główni gracze w rozmowach z Rosją w sprawie Ukrainy.
Tymczasem najbliżsi współpracownicy Obamy, jak szefowa Rady Bezpieczeństwa Narodowego Susan Rice, podkreślają, że decyzja o ewentualnym dozbrojeniu Kijowa zapadnie jedynie „w uzgodnieniu z naszymi partnerami”, bo w strategii postępowania z Rosją najważniejsza jest „jedność”.
Innymi słowy, tak jak poprzednio z arabską wiosną, Obama woli „przewodzić z tylnego siedzenia”, tzn. nie przewodzić, a czekać, co postanowią sojusznicy. Do wysyłania broni Ukraińcom wzywają w USA nie tylko Republikanie. Apelują o to także prominentni politycy jego własnej Partii Demokratycznej, z byłą sekretarz stanu Hillary Clinton, senatorami Robertem Menendezem, Richardem Durbinem i Carlem Levinem. Poparcie dla dostaw broni sugerował nawet ustępujący minister obrony Chuck Hagel i jego następca Ashton Carter. O wszystkim decyduje jednak Biały Dom, a tam królują zwolennicy polityki ustępstw wobec Rosji, jak doradca prezydenta ds. europejskich Charles Kupchan.
Powiedział ktoś, że w rozmowach z Putinem kanclerz Merkel i prezydent Hollande odgrywają rolę „dobrego gliny”, a Obama – „złego”, gdyż straszy wysyłaniem broni dla Ukraińców.