Minęło raptem sześć tygodni od zabójstwa dziennikarzy „Charlie Hebdo” w Paryżu, kiedy w Kopenhadze zginęły kolejne dwie osoby w zamachu, którego celem miał być autor karykatur Mahometa. Sprawcami obu ataków, wymierzonych w wolność słowa, byli wyobcowani w Europie potomkowie przybyszów z Bliskiego Wschodu i Maghrebu. Imigranci stamtąd zasiedlają etniczne enklawy miast, takie jak podparyskie slumsy, których mieszkańcy w 2005 r. podpalali samochody i atakowali policjantów. W połowie minionej dekady zapłonęły także muzułmańskie dzielnice Londynu.
Po tamtych zamieszkach pisano w USA, że w Europie spełniło się proroctwo Jamesa Baldwina: „Następnym razem pożar” – jak brzmiał tytuł książki czarnoskórego autora, przewidującego bunt murzyńskich mas w Ameryce.
Historia arabskich imigrantów w Europie przypomina nieco dzieje Afroamerykanów. Tych pierwszych, co prawda, nie sprowadzono siłą, ale też przyjechali, żeby harować, bo potrzebowała ich gospodarka. Jak Afroamerykanie, spotkali się z rasizmem i dyskryminacją, zepchnięci do etnicznych gett. Z wyjątkiem imigrantów z byłych kolonii, przyjeżdżających (do czasu) na specjalnych prawach, przybywali na statusie pracowników sezonowych. Mieli zrobić swoje i wyjechać, kiedy skończył się powojenny boom. Ale zostali i zaczęli sprowadzać rodziny. Coś trzeba było z tym zrobić.
1.
Polityka integracji imigrantów i ich dzieci różniła się w poszczególnych krajach, ale mniej więcej od lat 80. rządy zaczęły stosować, choć w rozmaitym stopniu (w Wielkiej Brytanii i Holandii w większym niż np. we Francji), zasady multikulturalizmu. A więc: szanujemy kulturę i religię przybyszów oraz pozwalamy im zachować obyczaje i sposób życia.