[Tekst został opublikowany w POLITYCE 10 marca 2015 roku.]
Prezydent François Hollande osobiście zaproponował Emmanuelowi Macronowi najważniejszy stołek w rządzie – stanowisko ministra gospodarki, przemysłu i cyfryzacji. We Francji, gdzie sektor państwowy daje dużą część PKB kraju, ta teka to ogromna władza. Jednak pierwsze pytanie (i warunek) 36-letniego Macrona brzmiało: „Czy będę mógł reformować?”. Efekt mamy dziś. W Zgromadzeniu Narodowym właśnie zakończyła się debata nad „ustawą Macrona”. Premier Manuel Valls przedstawił ją jako remedium na trzy francuskie choroby, które przeszkadzają „liberalizować, inwestować i pracować”.
Jednak ustawa – jako remedium na trzy tak poważne choroby – na razie rozczarowuje, gdyż stanowi zbiór raczej drobnych posunięć w 106 artykułach: zwiększenie liczby niedziel roboczych z 5 do 12, swoboda tworzenia sieci przewozów autokarowych (dotychczas zakazanych, aby nie stanowiły konkurencji dla kolei), szerszy dostęp do usług notarialnych i niektórych reglamentowanych zawodów, zwłaszcza prawniczych, zwiększenie konkurencji między aptekami itd.
Ustawę Macrona w parlamencie poparła część prawicy i niewielkie ugrupowanie liberalnych centrystów. Gaullistowska opozycyjna UMP znalazła się w głupiej sytuacji, gdyż nie ma w zasadzie powodu, by walczyć z reformami wprowadzanymi teraz przez socjalistów, ale opracowywanymi jeszcze za rządów Nicolasa Sarkozy’ego. Natomiast socjaliści, paradoksalnie, zamiast poprzeć sztandarową reformę swego ministra gospodarki – zaczęli tradycyjne rozdrapy nad polityką prawdziwej lewicy i walką klasową.
Jak więc przejść od ustawy do realnych reform? Tego we Francji jeszcze nie wymyślono. Nawet łagodne podwyższanie wieku emerytalnego – o kwartał co rok – wywołało nad Sekwaną demonstracje.