Paulina Wilk
24 marca 2015
Czy Indie czeka urbanizacyjna rewolucja?
Nie rzucim ziemi
W Indiach ziemia zawsze była źródłem tożsamości, teraz ma być źródłem dochodów. Wielki biznes walczy o nią z duchem Mahatmy Gandhiego.
Premier Narendra Modi ma prawie cały kraj przeciwko sobie. Rolnicy, miejska biedota, intelektualiści, a nawet sprzyjająca mu zwykle klasa średnia oprotestowują właśnie nowy plan rządu, który zakłada przejmowanie ziemi na cele przemysłowe i urbanizacyjne w zamian za symboliczne odszkodowanie.
Wszystkie partie, poza rządzącą, ostentacyjnie opuściły parlamentarne głosowanie nad ustawą, która na to pozwoli. Nazwały ją zamachem na rolników i grabieżą pod przykrywką górnolotnych haseł o rozwoju.
Premier Narendra Modi ma prawie cały kraj przeciwko sobie. Rolnicy, miejska biedota, intelektualiści, a nawet sprzyjająca mu zwykle klasa średnia oprotestowują właśnie nowy plan rządu, który zakłada przejmowanie ziemi na cele przemysłowe i urbanizacyjne w zamian za symboliczne odszkodowanie. Wszystkie partie, poza rządzącą, ostentacyjnie opuściły parlamentarne głosowanie nad ustawą, która na to pozwoli. Nazwały ją zamachem na rolników i grabieżą pod przykrywką górnolotnych haseł o rozwoju. Sprzeciwiają się faworyzowaniu interesów firm i korporacji. Ale premier się nie poddaje. Powtarza, że inwestycje, które powstaną na odebranej ziemi, pozwolą stworzyć pilnie potrzebne szkoły, szpitale i nowe miejsca pracy. Spór dotyczy sprawy dla Indii fundamentalnej – zderzyły się dwie wizje kraju, dwa systemy wartości. Zwolennicy kapitalizmu i nowoczesności w wydaniu globalnym walczą z obrońcami indyjskiej tożsamości i niezależności. Rolnicy z całego kraju przyszli pieszo do Delhi pod siedzibę parlamentu. Zamierzają tam zostać i protestować, aż rząd wycofa projekt ustawy. Przewodzi im Rahul Gandhi, spadkobierca politycznej dynastii Nehru-Gandhi i lider Indyjskiego Kongresu Narodowego – partii, która po dekadach dominacji nad Gangesem poniosła przed rokiem sromotną klęskę w wyborach. Wyglądało na to, że wraz z upadkiem Kongresu zamknęła się epoka naznaczona socjalistycznymi ideami Jawaharlara Nehru oraz hasłami Mahatmy Gandhiego o ekonomicznej samowystarczalności indyjskiej wsi. Przytłaczające zwycięstwo powiązanej z biznesem Indyjskiej Partii Ludowej Modiego miało oznaczać początek kapitalistycznej „Modi-fikacji” Indii. Tymczasem rząd wciąż napotyka przeszkody. Przed miesiącem mieszkańcy Delhi w wyborach lokalnych odrzucili rządową kandydatkę i wybrali działacza społecznego.Ten werdykt uznano za porażkę Modiego. Dlatego rozgrywkę o ziemię premier chce wygrać za wszelką cenę – jej wynik jest kluczowy dla toczącej się pod jego patronatem wielkiej kampanii „Make in India” (ang. produkuj w Indiach), skierowanej do zagranicznych inwestorów. Ma ułatwić procedury, stworzyć środowisko przyjazne biznesowi, a w efekcie podźwignąć gigantyczną indyjską gospodarkę ze spowolnienia, które grozi społeczną katastrofą. Dach dla wszystkich Nad Gangesem żyje największa młoda populacja na świecie – aż 356 mln ludzi między 10 a 24 rokiem życia. Co roku 12 mln z nich wchodzi na rynek pracy. Tylko nielicznym trafia się jakaś oferta ze strony większych firm. Aż 85 proc. Hindusów znajduje pracę w ten sposób, że sami stwarzają sobie zatrudnienie, np. w handlu, rzemiośle i usługach. Aby setki milionów żyjących teraz poniżej granicy ubóstwa mogły poprawić swój los, gospodarka musi rosnąć o 10 proc. rocznie (aktualny wzrost wynosi ok. 6 proc). Nie w przyszłości, lecz już. Premier Modi widzi historyczną szansę w rozwoju inwestycji – prywatnych i publicznych, w budowie infrastruktury, zakładów przemysłowych i domów mieszkalnych. Ogłoszony właśnie program obiecuje, że w 2020 r. wszyscy w Indiach będą mieć dach nad głową. Co innego mówią niezależni analitycy. Ich zdaniem populacja Hindusów pozbawionych domów wzrośnie w tym czasie do 30 mln. A migracja do miast jeszcze się nasili – już teraz szacuje się, że indyjskie wsie co roku opuszcza 10 mln osób. Dziś w miejskich slumsach mieszka 70 mln Hindusów, za dwa lata liczba ta ma wzrosnąć do 100 mln. W samym Bombaju, aglomeracji liczącej ok. 20 mln ludzi, w slumsach żyje aż 40 proc. z nich. Indie dramatycznie potrzebują nie tyle rozbudowy już istniejących miast, co budowy ok. 30 nowych. Od uzyskania niepodległości w 1947 r. powstały zaledwie dwa – Ćandigarh i Gandhinagar. W tym czasie Chińczycy – dla populacji nieco tylko większej – postawili ich dziesiątki. Ale na to trzeba mieć miejsce. Przeciwnicy urbanizacyjnej i przemysłowej kampanii Modiego podkreślają, że Indie są krajem tradycyjnie rolniczym, zatrudniającym 60 proc. ludzi przy uprawie ziemi lub w zawodach pokrewnych, a także krajem społeczności plemiennych i nomadycznych, kulturowo i duchowo związanych z ziemią. Uważają, że to niedorozwój wsi jest przyczyną gospodarczej niewydolności, wielkim zaniedbaniem kolejnych rządów. Dziś na badania i rozwój wsi wydaje się zalewie ok. 0,4 proc. budżetu. Zwolennicy boomu miejskiego mają równie mocne argumenty: rolnictwo przynosi tylko 14 proc. PKB. Sam Bombaj – blisko 7 proc. Od 1947 r. rząd odebrał rolnikom ponad 200 tys. ha ziemi – wszystko na mocy kolonialnego prawa. Wprowadzony jeszcze przez Brytyjczyków Akt o Przejmowaniu Ziemi uprawniał rząd do zabierania ziemi na niezdefiniowane „cele publiczne” bez zgody rolników i bez odszkodowania. Dopiero obowiązująca od roku ustawa nadaje rolnikom prawo do odszkodowania, a także nowego miejsca zamieszkania i zatrudnienia. Teraz Modi chce cofnąć czas, przywrócić zapisy ery kolonizacji. Przedłożona parlamentowi propozycja znów pozwoli na pomijanie zgody rolników, uniemożliwi im dochodzenie sprawiedliwości w sądzie. Da rządowi wolną rękę. A ten zdaniem krytyków będzie działał w imieniu prywatnych inwestorów. Analitycy ekonomiczni, m.in. z Tata Institute of Social Sciences i Uniwersytetu w New Delhi, obliczyli, że podczas dotychczasowych rządowych przejęć rolnicy otrzymywali za ziemię tylko 25 proc. jej rynkowej wartości. Następnie działki były odprzedawane przez rząd firmom prywatnym i eksploatowane na warunkach wolnorynkowych (cena za metr kwadratowy zbudowanego mieszkania wynosi nawet 20 razy więcej, niż otrzymał rolnik), a często także niezgodnie z przeznaczeniem. Tylko co trzeci hektar ziemi przejętej pod zakłady przemysłowe naprawdę służy produkcji, reszta trafia do deweloperów, którzy budują apartamentowce i centra handlowe. Tak powstały ogromne przedmieścia Delhi zamieszkiwane przez nową klasę średnią – Gurgaon i Noida. Głód wypędza ze wsi Ziemia jest w Indiach najcenniejszym zasobem, niezbędnym zarówno dla przemysłu, jak i dla zmniejszenia wiejskiego ubóstwa. Dlatego stanowi teren walki, dosłownie. W wielu częściach kraju chłopi stają do walki z policją i firmami budującymi kopalnie, elektrownie, fabryki i tamy. Zwycięstwa zdarzają się im rzadko. Najgłośniejsze to zablokowanie budowy fabryki samochodów Nano w miejscowości Singur niedaleko Kalkuty. Tam rolnicy pod przewodnictwem populistycznej partii Trinamul Congres po gwałtownych starciach przepędzili firmę Tata, czyli jeden z najpotężniejszych indyjskich trustów. Wcześniej, w połowie lat 90., rolnicy połączyli się z aktywistami w protestach przeciwko budowie wysokiej tamy na rzece Narmada – wywalczyli wtedy wycofanie się Banku Światowego z inwestycji w projekt, ale samej budowy nie zablokowali. Na prowincji dochodzi do rozlewu krwi, aresztowań, ale wiele protestów odbywa się w ciszy. Ich wymowa jest dramatyczna: pokazuje bezsilność rolników w zderzeniu z potężnymi inwestorami, mającymi za sobą machinę rządową. Dwa lata temu w proteście przeciw budowie tamy na rzece Omkareśwar 50 milczących rolników stało w wodzie po szyję przez 12 dni. Desperacja rośnie – na wsiach brakuje rządowych programów wspierających produkcję rolną i infrastrukturę. Osamotnieni rolnicy popadają w długi, nie wytrzymują warunków dyktowanych przez coraz większe sieci handlowe. Co roku od kilkuset do kilku tysięcy rolników popełnia samobójstwa, ponieważ nie jest w stanie wyżywić rodzin. Od lat kolejne indyjskie rządy „kupowały” wyborcze poparcie wsi, oferując pomoc doraźną: racje ryżu, talony na paliwo, sezonowe zatrudnienie. Przeznaczona dla wiejskich rodzin pomoc żywnościowa jest zdaniem organizacji pozarządowych w połowie rozkradana przez rządowych pośredników. Tymczasem rozległe korytarze komunikacyjne i przemysłowe, takie jak ten mający połączyć dwie metropolie – Bengaluru z Ćennajem na południu kraju czy ten utworzony pomiędzy Delhi a Agrą – pociągają za sobą całkowitą transformację krajobrazu. Wzdłuż nowych autostrad rosną fabryki, centrale logistyczne i transportowe. Arterie łączą też Specjalne Strefy Ekonomiczne. Bez rozgłosu powstają kopalnie, a znikają setki wsi oraz lokalnych kultur, unikatowych wierzeń, dialektów. Industrializacja uderza podlegające ochronie plemiona i rdzenną ludność, których przetrwanie jest uzależnione m.in. od lasów i pól. Wojna wewnętrzna Najmocniejszym głosem sprzeciwu jest Arundhati Roy, ciesząca się międzynarodowym uznaniem pisarka i aktywistka, która porównuje tamy i fabryki do bomb atomowych – broni masowego rażenia używanej przez władze przeciw swym obywatelom. Według niej i innych krytyków forsownej industrializacji jedyną szansą dla Indii jest zrównoważony rozwój, czyli jednoczesne dbanie o podnoszenie warunków życia na wsi. Ostrzegają, że rozerwanie tradycyjnego związku Hindusów z ziemią grozi masowym buntem, rewolucją. Roy mówi wprost: Indie już znajdują się w stanie wojny wewnętrznej. Prz
Pełną treść tego i wszystkich innych artykułów z POLITYKI oraz wydań specjalnych otrzymasz wykupując dostęp do Polityki Cyfrowej.