Premier Narendra Modi ma prawie cały kraj przeciwko sobie. Rolnicy, miejska biedota, intelektualiści, a nawet sprzyjająca mu zwykle klasa średnia oprotestowują właśnie nowy plan rządu, który zakłada przejmowanie ziemi na cele przemysłowe i urbanizacyjne w zamian za symboliczne odszkodowanie.
Wszystkie partie, poza rządzącą, ostentacyjnie opuściły parlamentarne głosowanie nad ustawą, która na to pozwoli. Nazwały ją zamachem na rolników i grabieżą pod przykrywką górnolotnych haseł o rozwoju. Sprzeciwiają się faworyzowaniu interesów firm i korporacji. Ale premier się nie poddaje. Powtarza, że inwestycje, które powstaną na odebranej ziemi, pozwolą stworzyć pilnie potrzebne szkoły, szpitale i nowe miejsca pracy.
Spór dotyczy sprawy dla Indii fundamentalnej – zderzyły się dwie wizje kraju, dwa systemy wartości. Zwolennicy kapitalizmu i nowoczesności w wydaniu globalnym walczą z obrońcami indyjskiej tożsamości i niezależności.
Rolnicy z całego kraju przyszli pieszo do Delhi pod siedzibę parlamentu. Zamierzają tam zostać i protestować, aż rząd wycofa projekt ustawy. Przewodzi im Rahul Gandhi, spadkobierca politycznej dynastii Nehru-Gandhi i lider Indyjskiego Kongresu Narodowego – partii, która po dekadach dominacji nad Gangesem poniosła przed rokiem sromotną klęskę w wyborach. Wyglądało na to, że wraz z upadkiem Kongresu zamknęła się epoka naznaczona socjalistycznymi ideami Jawaharlara Nehru oraz hasłami Mahatmy Gandhiego o ekonomicznej samowystarczalności indyjskiej wsi.
Przytłaczające zwycięstwo powiązanej z biznesem Indyjskiej Partii Ludowej Modiego miało oznaczać początek kapitalistycznej „Modi-fikacji” Indii. Tymczasem rząd wciąż napotyka przeszkody. Przed miesiącem mieszkańcy Delhi w wyborach lokalnych odrzucili rządową kandydatkę i wybrali działacza społecznego.