Francuscy i niemieccy prokuratorzy dopiero zaczynają wyjaśniać, czy – podobnie jak w przypadku katastrofy smoleńskiej, według prokuratury spowodowanej serią łamania procedur przez polskich pilotów i rosyjskich kontrolerów – ktokolwiek mógł przerwać ciąg zdarzeń, w wyniku których w dniu zwolnienia lekarskiego chory, być może na depresję, pilot usiadł za sterami samolotu Germanwings. A jest czemu się przyglądać, bo co prawda chorobę skrzętnie ukrywał, ale w przeszłości właśnie problemy psychiczne przerwały jego naukę w szkole Lufthansy. Także z tych powodów w dokumentacji prowadzonej przez niemiecki Federalny Urząd Lotnictwa zaznaczono, że musi przechodzić skrupulatne badania medyczne.
Gdyby okazało się, że i tej katastrofy można było uniknąć przez rzetelne przestrzeganie przepisów i zaleceń, byłaby to dla nas, pasażerów, wiadomość uspokajająca. Oznaczałoby to, że system lotów jest skonstruowany w miarę prawidłowo, a cała rzecz leży – bagatela – w egzekucji obowiązujących zasad. Przy czym na pewno nie są one perfekcyjne. Za sprawą tragedii spowodowanej przez Lubitza dowiadujemy się, że piloci w rozmaitych liniach na świecie nie przechodzą szczególnie wymagających sprawdzianów psychologicznych czy psychiatrycznych. Bywa, że ograniczają się do wypełnienia pobieżnego pisemnego testu podczas przyjmowania do pracy i później stan ich zdrowia nie jest weryfikowany. Może być wręcz zasłaniany przez pilotów – tak postępował Andreas Lubitz – parawanem tajemnicy lekarskiej.
Mimo że co jakiś czas rozbijają się samoloty z pasażerami, a przebieg wielu katastrof i mniej groźnych wypadków daje dowody brawury, lekkomyślności, zwykłego gapiostwa czy niewystarczającego szkolenia, to i tak zdolnościom pilotów i ich intencji bezpiecznego dowiezienia do celu uwierzyło w 2014 r.