Zaczęło się od zwykłego uścisku dłoni. Był wrzesień 2013 r. Jeszcze 10 lat wcześniej za taki gest wobec amerykańskiego oficjela można było w Iranie trafić do więzienia. W czasie prezydentury Mahmuda Ahmadineżada (2005–13) irańscy dyplomaci uciekali przed Amerykanami po korytarzach nowojorskiej siedziby ONZ: żeby tylko na nich nie wpaść i nie dać się razem sfotografować!
Następca Ahmadineżada, Hasan Rohani, radykalnie zmienił wytyczne. Jego nowy minister spraw zagranicznych Mohammad Dżawad Zarif miał nie tylko podawać Amerykanom dłoń, ale wręcz z nimi rozmawiać. Sprzyjał temu język angielski, którego minister nauczył się podczas studiów w Denver – za starych dobrych czasów, gdy jeszcze Iran był najważniejszym sojusznikiem Ameryki na Bliskim Wschodzie.
W końcu na jednym z tych oenzetowskich korytarzy minister Zarif wpadł na swojego amerykańskiego odpowiednika Johna Kerry’ego. Uścisnęli sobie dłonie, wymienili kilka grzeczności. Miesiąc później w Genewie podpisali umowę o zamrożeniu irańskiego programu nuklearnego, a dwa tygodnie temu, w Lozannie, zawarli porozumienie, które – jeśli będzie realizowane – może zburzyć resztki starego porządku na Bliskim Wschodzie, obalić reżim lub dwa i nadwyrężyć irańską tożsamość narodową.
Porozumienie z Lozanny, choć ostatecznie niepewne, będzie zapamiętane wcale nie ze względu na dozwoloną dla Iranu liczbę wirówek do wzbogacania uranu, warunki międzynarodowych inspekcji czy też przesuwany w nieskończoność termin zakończenia rozmów. Prawdziwy cud z Lozanny polega na tym, że Amerykanie i Irańczycy odłożyli karabiny i zaczęli rozmawiać. Tylko i aż.