Tym razem nie wszystko odbyło się zgodnie z rytuałem. Kandydaci do nominacji prezydenckiej zwykle oznajmiają najpierw o powstaniu „komitetu eksploracyjnego”, badającego ich wyborcze szanse, ale Hillary Rodham Clinton (w skrócie: HRC) pominęła ten krok, bo brzmiałoby to jak żart. Nikt nigdy nie wątpił, że była sekretarz stanu i senator, a wcześniej Pierwsza Dama, stanie do wyścigu o Biały Dom. Próbowała już osiem lat temu, jednak drogę do nominacji niespodziewanie zagrodził jej bliżej nieznany czarnoskóry senator z Illinois. Dziś w swojej Partii Demokratycznej nie ma tej klasy rywala, a jej nazwisko znają wszyscy Amerykanie. Ale właśnie ta nieuchronność jej kandydatury i nazwisko zapowiadające restaurację dynastii mogą się stać problemem.
Jeszcze niedawno wydawało się, że demokraci bez wahania wybiorą po prostu Hillary na kandydata. Jej notowania w sondażach rosły w ostatnich latach proporcjonalnie do spadku notowań prezydenta Obamy.
Wpadka z mailem
Na początku tego roku nad Hillary Clinton zaczęły się zbierać burzowe chmury. Komisja Kongresu, badająca sprawę ataku terrorystycznego na konsulat USA w Bengazi we wrześniu 2012 r., dowiedziała się z Departamentu Stanu, że jego ówczesna szefowa, HRC, całą swoją elektroniczną korespondencję prowadziła nie z serwera resortu, tylko z prywatnego adresu mailowego. Rządowego adresu mailowego nawet nie miała.
Jej personel nie zadbał, by zachować maile pani sekretarz w serwerach departamentu, jak tego wymaga prawo federalne zgodnie z zasadami przejrzystości pracy rządu. W styczniu współpracownicy Clinton przekazali departamentowi tylko część tej korespondencji.