Do Indonezji na trzy dni przyjeżdżają właśnie liderzy państw Afryki i Azji. Uczczą konferencję sprzed 60 lat. Zapoczątkowała ona Ruch Państw Niezaangażowanych – zrzeszenie krajów, które pozbyły się kolonistów i oficjalnie nie opowiedziały po żadnej ze stron zimnej wojny. Ówczesny gospodarz imprezy, ojciec indonezyjskiej niepodległości, prezydent Sukarno mówił, inaugurując zjazd, że to pierwsza tak ważna konferencja ludzi kolorowych.
Wtedy spotykali się sponiewierani przez Zachód pariasi, teraz na Jawie pokaże się sporo potęg gospodarczych i kilku kandydatów na przynajmniej regionalne mocarstwa. Jednym z nich jest 250-milionowa Indonezja, która już w połowie wieku ma być czwartą największą gospodarką świata.
Gospodarzem będzie Joko Widodo (czyt. Dżoko Łidodo), prezydent z największą bezwzględną legitymacją demokratyczną – w zeszłorocznych wyborach dostał 70 mln głosów, 5 mln więcej niż Barack Obama zgromadził w znacznie bardziej ludnych Stanach Zjednoczonych. Po zakończeniu w marcu kadencji prezydenta Urugwaju José Mujici Widodo stał się też prawdopodobnie najskromniejszym świeckim przywódcą globu.
W stroju urlopowym
Sądząc tylko po ubiorze, łatwo polityków indonezyjskich zignorować. Ich codziennym strojem jest wzorzysta batikowa koszula wyłożona na spodnie i czasem dopasowane do tropików japonki. Noszący się w ten sposób prezydent, zwany też skrótowo Jokowi, wygląda, jakby wybierał się na urlop za miasto. Jednocześnie uniform byle strażnika przypomina mundur admirała. I w luzie polityków, i w mundurach stróżów jest sporo pozorów: pejzaż społeczny Indonezji przypomina rosyjski. Kraj stoi nierównościami.