Trzeba było śmierci 700 albo może nawet 900 osób, a tydzień wcześniej blisko pół tysiąca, żeby nielegalni imigranci, którzy przez Morze Śródziemne próbują przedostać się do Europy, wrócili jako temat dyskusji na Starym Kontynencie. Tylko w ciągu niecałych czterech miesięcy tego roku do Włoch dotarło już 26 tys. osób (w ubiegłym roku ponad 170 tys.), wielu z nich wyciągnięto z wody, ale też blisko dwa tysiące straciło życie. W 2013 r., kiedy u wybrzeży Lampedusy utonęło 366 osób, na miejsce przyjechał papież Franciszek i przewodniczący Komisji Europejskiej José Manuel Barroso. Padły deklaracje i obietnice unijnej solidarności z krajami, do których imigranci przybywają. Ale unijne zaangażowanie w uruchomioną przez włoski rząd operację Mare Nostrum szybko się skończyło.
Włosi przekonują, że inne państwa Unii nie mogą same decydować, ilu niechcianych przybyszów przyjmą, bo wtedy nadwyżka zostaje w Italii. Bruksela rozważa więc algorytm dzielenia się imigrantami, np. na podstawie liczby ludności danego kraju albo PKB na mieszkańca. Pojawiają się też głosy, aby w ogóle zmienić taktykę i zamiast na ochronę granic przerzucić środki na pomoc rozwojową. Bo wnioski o azyl i łodzie z uchodźcami nie skończą się, dopóki uciekający będą w sytuacji, w której nie mają nic do stracenia. Burmistrz Lampedusy już dwa lata temu pytał w liście otwartym do Unii Europejskiej, jakie rozmiary powinien osiągnąć cmentarz na jego wyspie, żeby Bruksela zareagowała?