Chyba w żadnym innym kraju nie jest tak trudno powiedzieć, kto naprawdę wygrał wybory. W Finlandii może bowiem rządzić każdy z każdym. Po poprzednich powstała tak szeroka koalicja rządząca, że nazywano ją tęczową, bo wchodziło do niej od początku aż sześć partii (dwie się później wycofały) od skrajnej lewicy po skrajną prawicę. Brakowało jedynie środka. Teraz będzie. W niedzielnych wyborach najwięcej głosów zdobyła bowiem Partia Centrum (partia Urho Kekkonena) i to ona z 49 mandatami w 200-osobowym parlamencie, zgodnie z panującym zwyczajem, wyznaczy premiera. Zostanie nim 54-letni Juha Sipilä, bogaty przemysłowiec z branży telekomunikacyjnej, co jak na Finlandię jest dość niezwykłe. Związany jest on ponadto z konserwatywnym ruchem odrodzeniowym w luteranizmie, tzw. laestadianizmem. Ojciec piątki dzieci; przed wyborami zmarł jeden z jego synów, co wzbudziło współczucie Finów.
Jak szeroka będzie tym razem rządząca koalicja, jeszcze nie wiadomo. W jej skład, z 37 mandatami, wejdą najprawdopodobniej Prawdziwi Finowie, populiści, którzy też byli w opozycji i też głosowała na nich, podobnie jak na Centrum, głównie prowincja. Wygrała więc opozycja i wieś – ocenia się wstępnie wyniki wyborów. W polityce fińskiej niewiele się zmieni. Obydwie partie nie są specjalnie otwarte na współpracę z Europą i będą starały się w pierwszej kolejności poprawić złą sytuację gospodarczą kraju. Bezrobocie i ekonomia przesłoniły w kampanii wyborczej inne problemy Finlandii, w tym także rosnące zagrożenie ze strony Rosji.