Za faktyczny koniec wojny uznaje się wiosnę 1865 r. – wtedy najważniejsze oddziały Południa złożyły broń. I właśnie teraz w różnych miejscach USA obchodzona jest 150 rocznica zakończenia największej rzezi w ich historii. Przy okazji niektórzy zadają pytanie, czy jest co świętować, sugerując, że konflikt trwa w najlepsze.
Już pięć dni po kapitulacji gen. Roberta Lee w Północnej Wirginii w Ford’s Theater w Waszyngtonie znany aktor i jednocześnie agent Konfederacji John Wilkes Booth zakradł się do prezydenckiej loży i strzelił Abrahamowi Lincolnowi w tył głowy. Wraz z zamordowaniem prezydenta rozpoczęła się nowa rebelia dopiero co pokonanego Południa. I w pewnym sensie trwa do dziś.
Na zawodach sportowych, koncertach i przed prywatnymi domami miast Południa, a nawet w parlamencie stanowym Południowej Karoliny, wciąż powiewają konfederackie flagi. Sąd Najwyższy ma wkrótce zdecydować, czy umieszczanie ich na tablicach rejestracyjnych, na co pozwala dziewięć południowych stanów, jest zgodne z konstytucją. Część deputowanych w Missisipi chce przeforsować pieśń konfederatów „Dixie” jako oficjalny stanowy hymn. Ted Cruz, republikanin z Teksasu, który jako pierwszy ogłosił przed kilkoma tygodniami swój start w wyborach prezydenckich, mówi, że Biały Dom powinien stać w Teksasie, a nie w Waszyngtonie.
To wszystko symbolika, ale przepaść dzieląca dzisiejszą Amerykę na dwa światy – wzdłuż granicy między dawną Unią i Konfederacją – ma też namacalny wymiar ekonomiczny, społeczny i polityczny. W klasycznym studium „The Mind of the South” (Umysł Południa) z 1941 r. W. J. Cash pisał, że „Południe nie jest państwem w państwie, ale czymś najbardziej do tego zbliżonym”. Jego słowa niewiele straciły na aktualności.