Brytyjczycy, witajcie na kontynencie! Wyspiarska polityka zaczyna być podobnie nieprzewidywalna. Do końca kampanii wyborczej eksperci nie chcieli typować zwycięzcy. W sondażach konserwatyści Davida Camerona szli łeb w łeb z laburzystami Eda Milibanda, a na trzecią partię Zjednoczonego Królestwa wyrośli szkoccy narodowcy. Niewykluczone, że Wyspy czekają teraz przyspieszone wybory, jeśli nie uda się stworzyć stabilnego rządu koalicyjnego lub mniejszościowego. Na większościowy raczej nie ma szansy.
Hitem tegorocznej kampanii okazała się Szkocja. Wydawało się, że temat szkocki schodzi z wokandy po przegranym przez zwolenników niepodległości referendum. Sami przegrani nie liczyli, by następne referendum odbyło się wcześniej niż za pokolenie. Ale dziś temat wraca. Szkocka Partia Narodowa (SNP) nabrała wiatru w żagle pod przywództwem Nicoli Sturgeon, która zastąpiła Alexa Salmonda (ustąpił po zeszłorocznej klęsce referendum). Ciekawe, że w ojczyźnie Adama Smitha, XVIII-wiecznego orędownika wolnego rynku i handlu, od dawna dominuje lewica.
Nicola
Twarzą lewicy jest właśnie Sturgeon, liderka SNP i szefowa autonomicznego rządu szkockiego. Córka elektryka i pielęgniarki dentystycznej (ur. 1970 r.), prawniczka, wielbicielka duńskiego serialu politycznego „Rząd” o fikcyjnej pierwszej w historii Danii kobiecie na stanowisku premiera. Mąż i matka Nicoli też działają w SNP. Dobrze wypada w mediach i w bezpośrednim kontakcie z ludźmi. Jej partia liczy już 100 tys. członków (na 5 mln mieszkańców Szkocji), podczas gdy Partia Konserwatywna ma ich 150 tys. (na 64 mln obywateli Wielkiej Brytanii).
Prowadziła kampanię uśmiechnięta, lecz prawicy nie było do śmiechu. Sturgeon zapowiada bowiem zwiększenie wydatków budżetowych i przywrócenie ekstrapodatku dla najlepiej zarabiających oraz podniesienie płacy minimalnej.