W Australii Tony Abbott jest pod ostrzałem; prawie wszyscy wiedzą lepiej od niego, co powinien robić. Osobisty lekarz (i z urzędu lekarz pięciu jego poprzedników) poradził, by premier – ze względu na wiek i zagrożenie kontuzją – zrezygnował z częstego jeżdżenia kolarzówką. Środowisko LGBT rzuciło się na szefa rządu za kwietniowy incydent w Paryżu – partnera australijskiego ambasadora we Francji wykluczono z delegacji witającej Abbotta na lotnisku. Feministki mają premierowi za złe, że zdarzało mu się głosić pogląd, jakoby pod względem fizjologicznym mężczyźni lepiej od kobiet nadawali się na stanowiska kierownicze.
Lewicowa opozycja od lat rezerwuje dla niego łatki nie tylko homofoba i mizogina, ale i rasisty, m.in. za uwagi, że bieda wśród Aborygenów jest efektem ich stylu życia. W lutym nawet własna centroprawicowa Liberalna Partia Australii szemrała przeciw przywódcy i spróbowano wręcz go obalić. Z kolei obrońcy środowiska naturalnego domagają się od zamożnej Australii większego wkładu w powstrzymywanie globalnego ocieplenia, z czym Abbott („zmiana klimatu to kompletne pierdoły”) stara się możliwie ociągać. Największym grzechem Australii rządzonej przez Abotta, według ONZ i szeregu prawników, jest jednak bezwzględna walka z nielegalną imigracją, w której Canberra wprost łamie prawo międzynarodowe.
Australijskie obozy
Akurat skuteczność w tej ostatniej dziedzinie przyciąga dziś uwagę Europy. W sytuacji gdy w pierwszy majowy weekend na Morzu Śródziemnym statki i okręty różnych bander podjęły z wody 5,8 tys. zdesperowanych nieszczęśników, każde rozwiązanie wydaje się warte przemyślenia.