Gdy rok temu prezydent François Hollande zapowiedział skomasowanie regionów, fuzję gmin i w przyszłości zniesienie departamentów, na lokalnych baronów wszystkich partii padł blady strach. Na pierwszy ogień poszły regiony: z 22 powstaje 13. Kto straci posadę w kraju, gdzie bezrobocie to ciągle zmora? Komu przypadnie stolica w regionach połączonych? Na południu – Tuluza czy Montpellier? W nowej Normandii – Caen czy Rouen? Rouen może wygrać i to nie z powodów historycznych – tam na stosie w rynku spalono Joannę d’Arc, patronkę Francji – ale dlatego, że jest twierdzą wpływowego socjalisty, ministra Laurenta Fabiusa.
Opozycja ostrzega, że obywatele się zbuntują, jeśli na wyborze zaciążą względy personalne i politykierskie. Lokalni politycy starają się wyrwać jak najwięcej dla swoich, nerwy zaś są tym większe, że na razie znamy tylko nową mapę, bez podziału pieniędzy i zadań.
Tak jak województw w Polsce, tak regionów we Francji jest za dużo. 33 lata temu ówczesny premier przyszedł do prezydenta Mitterranda z mapą 16 regionów. Prezydent odparł, że przecież liczniejsze są osobistości partyjne gotowe na nowe stanowiska. I premier wyszedł z pałacu z sześcioma nowymi regionami. Dziś liczba stanowisk dla socjalistów jeszcze się skurczy, bo według sondaży w wyborach regionalnych za pół roku – z 13 nowych regionów socjaliści utrzymaliby tylko trzy (Bretanię, Akwitanię i Południe-Pireneje), Front Narodowy niemal w kieszeni ma dwa (Prowansję-Alpy-Lazurowe Wybrzeże oraz Pikardię-Nord-Pas-de Calais), reszta, razem z Paryżem, przypadnie partii Nicolasa Sarkozy’ego.