Petro Poroszenko wie, że poparcie dla jego prezydentury słabnie. Przed rokiem, kiedy obejmował fotel prezydenta Ukrainy, obiecywał szybkie zakończenie wojny na wschodzie kraju, zwycięstwo nad separatystami w Donbasie, zachowanie jedności terytorialnej. Zapowiadał też bezwzględną walkę z korupcją i wszechwładnymi oligarchami. I wielki krok ku Europie. W przededniu inauguracji prezydentury jeszcze jako prezydent elekt był w Normandii na obchodach rocznicy lądowania aliantów.
To tam urodził się format normandzki: o sytuacji na Ukrainie rozmawiali prezydent Francji, kanclerz Niemiec, rosyjski prezydent Władimir Putin i Petro Poroszenko. Był to gest w stosunku do Poroszenki, gest przywódców Francji i Niemiec. Wiedząc, że do Normandii przyjedzie Putin, doprosili Poroszenkę i naprędce zorganizowali spotkanie. Choć wcale nie było pewne, że w ogóle do niego dojdzie: Putin boczył się i nie miał ochoty na rozmowę o Ukrainie, z prezydentem elektem zwłaszcza. Jego cyniczny wyraz twarzy i zachowanie w stosunku do Poroszenki mówiły same za siebie. Został, można powiedzieć, zmuszony przez gospodarza i Angelę Merkel do tej rozmowy.
Tak narodził się normandzki format, jedyny, jaki osiągnął cokolwiek w sprawach Ukrainy, czyli doprowadził do zawarcia rozejmu w Mińsku w lutym tego roku.
Poroszenko wracał do Kijowa na zaprzysiężenie pełen nadziei i dowartościowany. Potem ruszyła ofensywa przeciwko separatystom. Niestety, niezakończona sukcesem Kijowa. Do wojny włączyła się Rosja, wysłała do Donbasu ciężki sprzęt, żołnierzy, uzbroiła separatystów po zęby i zapewniła dowodzenie.
Minął rok, wojna wciąż trwa, na wschodzie w okolicy Doniecka zginęło ostatnio w walkach pięciu ukraińskich żołnierzy, a kilkunastu zostało rannych.