Deklaracja bezradności
W USA narasta świadomość, że wojna z dżihadyzmem to syzyfowa praca
Rząd prezydenta Obamy odtrąbił wielki sukces w walce z islamskim terroryzmem, kiedy w Syrii, Jemenie i Libii udało się ostatnio zlikwidować trzech przywódców tamtejszych ugrupowań dżihadystycznych.
Eksperci jednak szybko ocenili, że śmierć liderów Państwa Islamskiego (PI) i Al-Kaidy w tych krajach wcale nie osłabiła tych organizacji. Zabitych przywódców zastępują nowi, których amerykańskie służby wywiadowcze nie od razu potrafią zidentyfikować i namierzyć.
Straty szeregowych islamistów rekompensuje rekrutacja nowego narybku. Oddziały PI zasila co miesiąc średnio około tysiąca nowych bojowników – mniej więcej tyle samo, ilu co miesiąc ginie od bombardowań z powietrza prowadzonych przez siły USA i ich sojuszników na Bliskim Wschodzie.
Armia dronów
Dzieje się tak dlatego, że w wyniku chaosu po wojnie w Iraku i rewolucji Arabskiej Wiosny islamiści opanowali znaczne terytoria w Iraku, Syrii, Libii i Jemenie. Prowadzą tam bez przeszkód werbunek nowych wojowników, nęconych często samą perspektywą stałego żołdu. I przyjmują młodych ludzi z innych krajów.
W Iraku miejscowa armia rządowa nie kwapi się do walki z IP, a amerykańskie naloty, jak widać, nie wystarczają. (Dokonuje się ich ok. 10 dziennie, podczas gdy w czasie kampanii przeciw Serbom w Kosowie w 1999 r. NATO codziennie przeprowadzało 250 nalotów). W Jemenie, Libii i Syrii Amerykanie ograniczają się w zasadzie do użycia dronów.
W USA narasta świadomość, że wojna z dżihadyzmem jest pracą Syzyfa. Krytycy rządu oskarżają go o brak strategii na Bliskim Wschodzie. Republikańska opozycja nie przedstawia jednak alternatywy poza wezwaniami do eskalacji militarnego zaangażowania.