Konferencja w Jałcie trwała osiem dni, w Poczdamie – 17. Natomiast negocjacje nuklearne z Iranem w Wiedniu ciągnęły się przez 22 doby, nie licząc wcześniejszych zalotów dyplomatycznych. Ale trudno się dziwić: Amerykanie i Irańczycy oficjalnie nie rozmawiali ze sobą przez trzy i pół dekady. A tu nagle zamknięto ich w jednym hotelu na ponad trzy tygodnie, podczas których obie strony musiały przejść błyskawiczny kurs, jak jest widziany świat z drugiej strony.
1.
Efekt (przynajmniej na papierze) jest imponujący. 159 stron maszynopisu w języku angielskim i prawie 200 w farsi. Plus pięć obszernych załączników. Sama umowa ma charakter stricte handlowy – coś za coś. Iran zobowiązuje się w niej ograniczyć swój program wzbogacania uranu i plutonu oraz poddać się międzynarodowym kontrolom, które sprawdzą, czy nie oszukuje. W zamian druga strona, pięciu członków Rady Bezpieczeństwa ONZ oraz Niemcy, ale głównie Ameryka, obiecała zdjąć niemal wszystkie sankcje (głównie gospodarcze) nałożone na reżim ajatollahów.
Ta handlowa wymiana ma więc znaczną wartość. Wzbogacanie uranu i plutonu to droga do bomby atomowej. 5 proc. na skali tego wzbogacania wystarczy, aby powstało paliwo do elektrowni jądrowych. 20 proc. to już poziom potrzebny przy zaawansowanych badaniach nad izotopami – do tego miejsca oficjalnie doszedł Iran. Poziom bombowy to 90 proc., ale znacznie łatwiej podskoczyć z 20 do 90 niż z 5 do 20 proc., więc Irańczykom tak wiele nie brakowało.
Ajatollahowie nigdy nie przyznali, że chcą bomby atomowej. Uznali ją nawet za sprzeczną z islamem. Ale islam to giętka religia, a posiadanie takiej bomby gruntownie zmienia sytuację polityczną każdego reżimu. Jeśli na dodatek napastnik zalicza twój kraj do „osi zła” i okupuje dwa sąsiednie kraje, jak to zrobiła Ameryka pod rządami George’a W.