Skąd my to znamy? Globalny lider przybywa do kraju swoich przodków. Ma na pieńku z lokalnymi władzami, więc spotyka się z nimi z musu. Ale potem wychodzi do młodzieży, która krzyczy do niego „Kochamy cię, kochamy cię!”. I wtedy opowiada o moralności, ludzkiej godności, a na koniec daje nadzieję. Brakowało tylko, żeby Obama w Kenii wezwał na pomoc Ducha Świętego. Obama pierwszy raz odwiedził kraj swojego ojca jako prezydent. Dla samej Kenii to szczególny moment: państwo, które jeszcze dekadę temu było wzorem rozwojowym dla afrykańskich sąsiadów, dziś przeżera korupcja, atakuje radykalny islam i wykupują Chińczycy. Amerykanie szczególny problem mają z prezydentem Uhuru Kenyattą, którego prawdopodobny udział w masowych mordach po wyborach sprzed siedmiu lat wzbudził zainteresowanie Międzynarodowego Trybunału Karnego (do skazania nie doszło, bo świadkowie zostali zamordowani lub wycofali zeznania).
Nie wiadomo, jak wyglądały rozmowy Obamy z Kenyattą, ale publicznie Amerykanin nie żałował cierpkich słów. W obecności gospodarza zaapelował m.in. o prawa dla homoseksualistów, czemu Kenyatta otwarcie się sprzeciwił. W niedzielę, podczas spotkania z młodymi, mówił o złej tradycji, gdy mąż bije żonę. Podkreślał, jak wiele tracą narody wykluczające kobiety z życia publicznego. Ostro skrytykował też obrzezywanie dziewczynek oraz aranżowane dla nich małżeństwa. Nie obyło się bez owacji na stojąco, ale biorąc pod uwagę sytuację polityczną Kenii, spełnienie tych postulatów będzie wymagać niejednej interwencji sił nadprzyrodzonych, a Obama-prezydent już więcej do Kenii nie przyjedzie.