Dotychczas Ankara trzymała się z dala od Syrii. Nie brała bezpośredniego udziału w zachodniej koalicji przeciwko tzw. Państwu Islamskiemu (PI). Turcy posługiwali się logiką, że wróg naszego wroga jest naszym sojusznikiem i przymykali oko na przerzut ludzi i sprzętu dla PI przez Turcję, licząc na to, że dżihadyści rozprawią się z kurdyjską partyzantką w północnej Syrii. Gdyby tamtejsi Kurdowie wybili się na niezależność, pobudziłoby to aspiracje tureckich Kurdów – taki był tok myślenia w Ankarze. Do ostatniej soboty.
Przed tygodniem w Suruç przy granicy z Syrią wybuchła bomba, zabijając 32 osoby, głównie Kurdów. Do ataku przyznało się PI, ale kurdyjska partyzantka PKK wzięła odwet na tureckich policjantach, twierdząc, że za atak współodpowiada Ankara jako cichy sojusznik dżihadystów. Wszystkie trzy strony zaczęły strzelać do siebie, a pod koniec tygodnia tureckie samoloty zbombardowały kurdyjskie pozycje w północnym Iraku. Kurdowie twierdzą, że tureckie ataki to efekt tajemnej umowy między Ankarą a Waszyngtonem. Amerykanie, którzy dotychczas chronili Kurdów, mieliby ich „przehandlować” w zamian za tureckie zaangażowanie w wojnie z PI.
Ale jest jeszcze wątek wewnątrzturecki. Od wyborów z 7 czerwca tureckie partie nie są w stanie utworzyć koalicji rządowej. Największym przegranym tamtego głosowania była Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) prezydenta Recepa Tayyipa Erdoğana, która pierwszy raz od 2002 r. straciła większość. AKP osiągnęła niewiele gorszy wynik niż poprzednio, ale do parlamentu weszła partia reprezentująca w dużej mierze mniejszość kurdyjską i proporcjonalnie odebrała mandaty innym ugrupowaniom.