Od dawna było wiadomo, że gospodarka ChRL jest przypadkiem szczególnym. Wiadomo też, że szybki, nieprzerwany od ponad trzech dekad wzrost powinien kiedyś się skończyć. Zdarzenia tego roku – raptowne spadki na chińskich giełdach papierów wartościowych z czerwca i ostatnie obniżenie wartości juana, aby wesprzeć swoich eksporterów i ożywić koniunkturę – rodzą pytanie: czy to już?
Panikarskie reakcje w znacznej części Azji, w Europie, Ameryce i Australii wskazują, że tzw. rynki właśnie dochodzą do wniosku, że dotychczasowy model rozwoju Chin się kończy. I nie da się już więcej z niego wycisnąć.
Do tej pory Chiny były niekwestionowanym symbolem kraju przyjmującego każde ilości surowców, usług i towarów, od wyposażenia fabryk po drogie torebki. Cudzoziemcom, którzy chcieli produkować w tamtejszych fabrykach, kupować gotowe wyroby albo cokolwiek sprzedawać, czy choćby uczyć angielskiego, oferowały, zwłaszcza jeśli przybysze znali język chiński, stosunkowo łatwą ścieżkę kariery. Teraz wiele z tych ścieżek staje się coraz bardziej stromych i krętych.
Dobra luksusowe nie schodzą już tak łatwo, uderzył w nie nie tylko zwalniający wzrost gospodarczy, ale także wielka kampania antykorupcyjna w partii komunistycznej. Wysokiej rangi sekretarze przestali latać pierwszą klasą, a drogie zegarki na przegubach rąk – Chiny kilka lat temu też miały afery zegarkowe – pokończyły wiele karier.
Zmiany dotarły też do nizin komunistycznego społeczeństwa. Wzrost zamożności i świadomości robotników, domagających się lepszych warunków pracy, oraz masowe apele i protesty o powstrzymanie trucia środowiska naturalnego podwyższają – i bardzo dobrze – koszty pracy i towarów opuszczających fabryki.