Greckie władze przywiozły ich tu autobusami, między innymi z Aten i Salonik. Autobusy, puste już, stoją w szczerym polu, kierowcy palą papierosy i rozmawiają z policjantami nudzącymi się przy swoich radiowozach. Uchodźcom na spotkanie wychodzą wolontariusze. Witają, prowadzą do punktów, w których można dostać wodę, ubranie, doraźną pomoc.
Pan Lazarus postawił dla nich budę z fast-foodem. – Za darmo – mówi – nie mam dla nich nic. Niedrogo – tak, ale za darmo – nie. Ja też jestem biedny człowiek, jak oni. Poza tym – zatacza szeroko ręką – tu są moje pola. I przychodzę ja któregoś dnia na pole, a tam pogryziona kukurydza. Patrz pan – otwiera bagażnik, a tam faktycznie kukurydza. Pogryziona. – I kto mi za to zapłaci?
– No właśnie – pytam – kto?
– Nie wiem. Państwo? No bo oni, ci imigranci, to niby z czego… – wzrusza ramionami.
– Ja też byłem kiedyś imigrantem – dodaje Lazarus po niemiecku. – Ale porządnym! Przestrzegałem wszystkich praw! A oni mi tę kukurydzę, o… – macha mi przed oczami pogryzioną kolbą i wraca do swojego fast-fooda.
Niektórzy uchodźcy zresztą zachodzą do Lazarusa. Mają jeszcze jakieś pieniądze i chcą zjeść coś na ciepło. Lazarus dwoi się i troi, szykuje gyrosy, odbija sobie pogryzioną kukurydzę. Inni podchodzą do wolontariuszy. Biorą wodę, przebierają się. Dziękują wylewnie. Pomagam sortować buty przy furgonetkach z darami, a później noszę je do stanowisk.
– Ale wyrzucaj te kiepskie – mówi mi zmęczonym i nieco zblazowanym głosem dziewczyna, która dyryguje pracą.