Nie jest łatwo być premierem Australii. Zagrożeniem, co normalne, jest opozycja, ale jeszcze większym ambitni oponenci we własnych szeregach. Premierem zostaje automatycznie przywódca największej partii bądź najsilniejszej koalicji. W ciągu ostatnich 5 lat to już piąty premier, przy czym aż w trzech przypadkach dochodzili do władzy w okolicznościach bratobójczych. Tak było z Malcolmem Turnbullem, który teraz przejął stery, pokonując najpierw w głosowaniu o szefostwo partii dotychczasowego premiera – Tony’ego Abbotta, w którego rządzie był ministrem. (Z kolei, w opozycji, to Abbott w 2009 r. wygryzł Turnbulla ze szczytów partii). Trochę to skomplikowane.
Abbott był postacią malowniczą, niestety również z powodu rozmaitych gaf i bon motów („zmiana klimatu to kompletne pierdoły”). Ale o spadku popularności zadecydowała głównie pogarszająca się sytuacja gospodarcza (dużo mniejsze zapotrzebowanie na australijskie surowce w Chinach) i cięcia budżetowe w szkolnictwie oraz ochronie zdrowia, a także wprowadzenie opłaty za wizyty u lekarza. Wybory za rok, rządząca konserwatywna Partia Liberalna nie chciała ryzykować i dokonała szybkiej podmiany.
Nowy premier też jest barwny, ale inaczej. Był wziętym prawnikiem i udanym biznesmenem, zasłynął jako gorący republikanin, ostry przeciwnik związków Australii z Koroną. Do polityki poszedł późno, już jako multimilioner. Równie ambitna i w palestrze, i w polityce, była jego żona Lucy, która w 2003 r. została pierwszą panią burmistrz Sydney. To z tych połączonych ambicji wzięło się porównywanie państwa Turnbull do amerykańskich Clintonów.