Wiedeński dworzec pełen uchodźców. Jedni koczują w pobliżu kawy, bo tam można usiąść. Inni telefonują i przeciągają palcami po rozkładzie jazdy. Czterech policjantów odprowadza na peron sto osób – 60 młodych mężczyzn, osiem kobiet, garstka starszych mężczyzn, reszta to dzieci i nastolatki. Pociągi do Monachium dojeżdżają tylko do Salzburga, bo w Monachium trwa w najlepsze Oktoberfest – i lepiej, by uchodźcy z Bliskiego Wschodu nie przeżyli szoku, oglądając największy na świecie festyn piwoszy.
Ale do Monachium można się było dostać bez trudu, przez Pasawę i Landshut. W pociągu nieliczni miejscowi – Niemcy i Austriacy z generacji Hitlerjugend – niknęli w zwartej grupie przybyszów. I tak jak w pociągu nie było kontroli biletów, tak na granicy nie kontrolowano paszportów.
Na dworcu w Monachium – zderzenie dwóch światów. W ostatnich dniach września do hali dworcowej wchodzili z pociągów znużeni śniadzi mężczyźni w podróżnych kurtkach, dresach i z butelkami wody w plecakach. Z drugiej zaś przemykały przez tę samą halę rozbawione, młode – i nie całkiem młode – dziewczyny w mocno wydekoltowanych bawarskich strojach i mężczyźni w skórzanych portkach. Z monachijskiego dworca głównego na błonia Teresy jest rzut beretem – tych kilka przecznic można przejść piechotą. Aby więc uniknąć zderzenia kultur, policja starała się uchodźców kierować od razu do autobusów i rozwozić do obozów, gdzie byliby rejestrowani i klasyfikowani, kto jest uprawniony do azylu, a kto powinien być deportowany.
Niemniej przybysze są widoczni na ulicach. Ci nowi i ci zasiedziali. Na stacji Münchner Freiheit wsiadają do metra trzy roześmiane Niemki z – jak to się tu mówi – „tłem migracyjnym”.