Od tygodnia kilkanaście samolotów rosyjskich przeprowadza naloty na Syrię, a prezydent Putin chwali się nawet, że cele w Syrii z odległości 1500 km zaatakowały rosyjskie samosterujące pociski rakietowe, wystrzelone z okrętów na Morzu Kaspijskim. Kreml twierdzi, że celem jego ataków jest zwalczanie islamskich ekstremistów, ale widać jasno, że ekstremistami nazywa wszystkich, którzy występują przeciw reżimowi Asada.
Premier Turcji Ahmet Davutoglu poinformował, że tylko dwa z 57 nalotów rosyjskiego lotnictwa w Syrii były wymierzone w Państwo Islamskie, a celem ogromnej większości rosyjskich ataków były oddziały umiarkowanej opozycji syryjskiej. Sama Turcja jednak notorycznie nie uderza w ISIS, tylko w Kurdów, którzy z ISIS walczą. Nawiasem mówiąc, Turcja i Rosja zachowują się w Syrii podobnie – atakują akurat tych, z którymi Europa i USA chcą współpracować.
Rosja nie gra w jednej drużynie z Zachodem, to znaczy z koalicją utworzoną przez USA, którą m.in. popiera Polska. Z wielką szczerością objaśnił to Ilja Rogaczow – dyrektor departamentu ds. nowych wyzwań i zagrożeń rosyjskiego MSZ. Koalicja amerykańska – ocenił – działa z naruszeniem prawa międzynarodowego, bo występuje przeciw legalnemu rządowi w Syrii, to jest przeciw Asadowi.
Przekaz jest jasny: nie wolno się buntować przeciw dyktatorom ani w Syrii, ani na Ukrainie czy gdzie indziej. Żadne majdany nie przejdą. Oczywiście motywy Rosji są głębsze: prezentuje się jako siła, z którą najwięksi muszą się liczyć, wraca do gry także w Syrii. Rosyjscy wojskowi testują też w warunkach bojowych nowoczesne systemy kierowania polem walki.
Niezależnie jednak od motywów, jakimi się Rosja kieruje, i czy nam się to podoba – rosyjskie wzmocnienie bazy lotniczej w Latakii przekreśla wszelkie zachodnie rachuby na porażkę Asada.