Wskaźniki gospodarcze bywają czasem sprawą wagi państwowej, szczególnie jeśli są źródłem legitymizacji władzy. Dlatego w Chinach jeszcze przed publikacją akceptuje je (i nierzadko poprawia) specjalny komitet w partyjnej centrali. Magiczna liczba, wokół której od 20 lat kręci się życie tego komitetu i w ogóle wszystkich szczebli chińskiej administracji, to 7,5 – taki ma być minimalny wzrost gospodarczy, koniec i basta. Socjologowie partyjni jeszcze w latach 90. doszli do wniosku, że tylko 7,5-procentowy wzrost PKB zapewni państwu spokój społeczny, bo da zatrudnienie milionom Chińczyków wchodzącym co roku na rynek pracy. Dziś już wiadomo, że ten poziom wzrostu jest nie do utrzymania.
Realne wartości chińskich wskaźników leżą w sferze domysłów, bo lokalne władze zawyżają je, aby dobrnąć do magicznej liczby 7,5. Z jednym wyjątkiem, który dotychczas skutecznie omijał cenzurę. Chodzi o poziom zużycia energii elektrycznej – publikowany bez przeszkód, miał w zamyśle świadczyć o niekończącym się chińskim rozwoju. W poprzednich latach wyprzedzał realny wzrost PKB o mniej więcej dwa punkty procentowe. Od stycznia nie przekroczył jednak 4 proc. w skali roku, co by oznaczało, że prawdziwy wzrost PKB jest odpowiednio niższy.
To jeszcze niczego nie przesądza, bo czarnowidztwo w sprawie Chin jest modne. Na Zachodzie jest co najmniej kilku wpływowych ekonomistów, którzy z przewidywania rychłego bankructwa Państwa Środka uczynili sposób na życie. Ci eksperci zmieniają tylko daty w swoich apokaliptycznych tekstach i publikują je co dwa, trzy lata, za każdym razem używając tych samych argumentów. W efekcie nastąpiła dewaluacja znaczenia złych wieści z Państwa Środka.