Przez ponad 20 lat był kluczową figurą zachodnioniemieckiej sceny politycznej. Minister obrony w czasach, gdy zimna wojna mogła w każdej chwili przerodzić się w gorącą. Superminister finansów i gospodarki w okresie, gdy niemiecka socjaldemokracja desperacko szukała nowych sposobów na ożywienie popadającego w stagnację reńskiego kapitalizmu. Wreszcie kanclerz w latach 1974–1982.
Wprawdzie nie tak legendarny jak jego poprzednik Willy Brandt, ale w rankingach na najlepiej wspominanych szefów rządów RFN regularnie dystansujący zarówno swojego SPD-owskiego kolegę, jak i twórcę republiki bońskiej Konrada Adenauera czy ojca niemieckiego cudu gospodarczego Ludwiga Erharda.
Nie mówiąc już o Helmucie Kohlu czy Gerhardzie Schroederze. Jako kanclerz Schmidt był też aktywny w sprawach polskich. W latach 70. mocno stawiał na Edwarda Gierka (Schmidt powiedział kiedyś, że widziałby chętnie popularnego „Sztygara” w swoim własnym rządzie). A potem trzymał dystans wobec „Solidarności”, w której niemieccy socjaldemokraci widzieli czynnik destabilizujący kruchą równowagę sił w podzielonej żelazną kurtyną Europie. Co zresztą polska opozycja miała im długi czas za złe.
Ale znaczenie Schmidta w Niemczech zdecydowanie wykraczało poza dokonania czysto polityczne. Można nawet powiedzieć, że jego życie publiczne dzieliło się na dwa równorzędne okresy. Ten drugi rozpoczął się w roku 1985, gdy były kanclerz objął funkcję jednego z wydawców (a więc kogoś w rodzaju nadredaktora naczelnego) renomowanego hamburskiego tygodnika „Die Zeit”. Schmidt dzierżył tę funkcję do śmierci.
I nie była ona bynajmniej symboliczna. Bo były kanclerz faktycznie czynił z niej użytek, stając się instytucją niemieckiego życia publicznego minionego ćwierćwiecza.