Zawieszenie w prawach członka lekkoatletycznej rodziny to rzecz bez precedensu. W 103-letniej historii IAAF po raz piąty sięgnięto po tak drastyczny środek, a po raz pierwszy z powodów dopingowych.
Ta decyzja była do przewidzenia, bo skala dopingowych grzechów Rosjan i stopień uwikłania w nie tamtejszych łowców dopingu, działaczy oraz służb specjalnych (co najpierw ujawnili reporterzy telewizji ARD, a następnie potwierdziła WADA, czyli Światowa Agencja Antydopingowa) nie zostawiały możliwości na podjęcie innej decyzji. Sportowa opinia publiczna dostała więc to, czego chciała, a szef IAAF, lord Sebastian Coe, zdał pierwszy test wiarygodności.
Co jednak pewnie nie zwolni go od odpowiadania na kłopotliwe pytania o to, jakim cudem, będąc przez osiem lat jednym z najbliższych współpracowników poprzedniego szef IAAF, Lamine Diacka, nie zorientował się, że jego wysokość prezydent jest notorycznym łapówkarzem, który na doping przymknie oko, jeśli zainkasuje kopertę.
Tuż po ogłoszeniu szokujących wniosków z raportu wydawało się, że rosyjska lekkoatletyka została na tyle skompromitowana, że tamtejszy system trzeba spalić, zaorać i na parę lat odgrodzić kordonem sanitarnym od konkurentów. Czyli biorąc pod uwagę sportowy kalendarz, nie ma najmniejszych szans, by rosyjscy lekkoatleci wzięli udział w marcowych mistrzostwach świata w hali (w Portland), ale również w igrzyskach olimpijskich w Rio.
Tymczasem rosyjski minister sportu, Witalij Mutko, który zresztą, jak mówi raport, nie tylko wiedział, co się dzieje w rodzimej lekkoatletyce, ale pilnował, by system działał (i który wciąż jest ministrem!) powiedział, że liczy na to, że jego reprezentacja wystartuje w marcu w Portland.