Gdy Kluby Gazety Polskiej w poparciu dla Viktora Orbána organizowały entuzjastyczne wyjazdy do Budapesztu, wysyłały swych sympatyków nie tyle do kraju istniejącego rzeczywiście, co do kraju wyobrażonego. Polscy katoliccy konserwatyści, śpiewając hymny religijne i patriotyczne w pociągach ciągnących na dworzec Keleti, wyobrażali sobie u celu swej podróży coś w stylu państwa idealnego: bazującego na chrześcijańskich wartościach, broniącego się niczym wioska Asteriksa, która stawia czoła lewackim legionom brukselskich urzędasów.
W końcu, jak podkreślają komentatorzy prawicowej prasy, w Orbánowskiej konstytucji jest mowa – na przykład – o tym, że „małżeństwo to związek kobiety i mężczyzny”, że „życie ludzkie podlega ochronie od chwili poczęcia”, a od odwołań do Boga i chrześcijaństwa aż w konstytucji skrzy.
Do entuzjastów węgierskich porządków słabo jednak przebija się informacja, że ten religijny konserwatyzm to w dużym stopniu atrapa. W węgierskiej konstytucji od Boga może i faktycznie się skrzy, ale jest w niej również bardzo wyraźnie zaznaczony rozdział państwa i Kościoła, zresztą – do jakichkolwiek związków z religiami przyznaje się zaledwie nieco ponad połowa Węgrów. Kościoły stoją puste.
Przepisy dotyczące aborcji, mimo ogólnikowego konstytucyjnego zapisu o „ochronie życia od poczęcia”, nie zostały po przyjęciu konstytucji zaostrzone: jest ona nadal dostępna na życzenie. Zapis z kolei o małżeństwie jako „związku kobiety i mężczyzny” nie spowodował anulowania przyjętej jeszcze za rządów socjalistów ustawy o związkach partnerskich, które mogą zawierać również osoby tej samej płci.