Gdy kupujecie telefon pewnej dużej korporacji międzynarodowej, lokalny dealer musi zapłacić za niego europejskiej centrali tej firmy. Część sumy dostaje też inny oddział koncernu, w którym złożone są patenty związane z telefonem. A jeszcze niewielki procent idzie na spłatę długu, który jeden oddział tej znanej korporacji zaciągnął w drugim. W sumie może się okazać, że rzeczony dealer, choć sprzedaje dziesiątki tysięcy telefonów i jest niekwestionowanym liderem rynku, ledwo balansuje swój budżet, a nawet przynosi straty. W praktyce więc nie płaci podatku dochodowego od firm w państwie, gdzie dochodzi do sprzedaży. I to państwo nie może mu nic zrobić, bo wszystko odbywa się zgodnie z prawem. Producent telefonów po prostu sztucznie przenosi zyski do oddziałów w rajach podatkowych, a koszty trafiają tam, gdzie podatki są najwyższe.
Albo inny przykład. Brytyjski oddział globalnej korporacji kawiarskiej kupuje ziarna kawy od innego oddziału tej samej firmy w Szwajcarii. Za cenę, która – mówiąc oględnie – jest wygórowana. Od trzeciego oddziału tej firmy brytyjska filia kupuje z kolei prawo do korzystania z logo. Od czwartego – kawowe know-how, bo jak wiadomo sekret smaku kryje się w szczegółach. Tak jak sukces tej firmy, która w 2012 r. w Wielkiej Brytanii miała obroty o wartości 400 mln funtów i nie zapłaciła żadnego podatku CIT, bo wykazała brak dochodu.
W Europie nie na żarty zdenerwowało się już kilka rządów i Komisja Europejska. W końcu to, co legalnie uzasadnione, politycznie może być niedopuszczalne. Szczególnie teraz, gdy wszyscy zaciskają pasa. Zaczęło się w listopadzie 2014 r., gdy grupa dziennikarzy śledczych ujawniła tzw. aferę LuxLeaks. Pokazali, że ponad 300 korporacji, w tym m.in. Pepsi, Ikea, ale również państwowy kanadyjski fundusz emerytalny, zawarły z rządem Luksemburga umowy ułatwiające m.