Silny człowiek, mający w nosie polityczną poprawność – tak widzą zmierzającego jak czołg do republikańskiej nominacji prezydenckiej Donalda Trumpa jego sympatycy. Ma „przywrócić wielkość Ameryce”, bo przecież w przeciwieństwie do zawodowych polityków, tych idiotów i nieudaczników, jak ich nazywa, deweloperski magnat naprawdę coś osiągnął – zbudował imperium.
Nazwisko Trumpa znają wszyscy, widnieje na setkach biurowców, hoteli, kasyn i pól golfowych, więc ich właściciel musi być królem przedsiębiorczości, największym kapitalistą USA. Miliarder daje do zrozumienia, że skoro odniósł taki sukces w biznesie, okaże się też wybitnym prezydentem. W państwie będzie jak w „The Aprentice”, telewizyjnym reality show Trumpa, gdzie wszystko ma chodzić jak w zegarku, bo bezwzględny szef zwalnia leni i matołów. Rządzenie krajem przypomina wszak kierowanie firmą, co Donald opanował do perfekcji. Jego fani w to wierzą. Tymczasem biznesowy geniusz Trumpa to w znacznej mierze mit.
Dziedzic sukcesu
Nowojorski deweloper-celebryta jest mistrzem autoreklamy i to głównie dzięki niej zagościł w zbiorowej wyobraźni Amerykanów, którzy ponad miarę rozdmuchali jego osiągnięcia. A nie wiadomo nawet, jaki jest jego majątek. On sam podaje zwykle liczby oscylujące wokół 10 mld dol. Ale już magazyn „Forbes” szacuje jego aktywa na 4,3 mld, a Timothy O’Brian w książce „TrumpNation” przekonuje nawet, że po odliczeniu niejasnych interesów majątek polityka nie przekracza 250 mln dol.
Entuzjaści lidera prezydenckiego wyścigu chcą w nim widzieć amerykańskiego self-made mana, który nie zaczynał wprawdzie od zera, ale wielokrotnie pomnożył rodzinny majątek.