Świat

Pieniądze za nic

Wprowadzenie dochodu podstawowego to mniejsza rewolucja, niż się wydaje

Sceptycy ostrzegają, że wprowadzenie dochodu podstawowego zmniejszyłoby chęć do pracy – zwłaszcza w uciążliwych, gorzej opłacanych zawodach. Sceptycy ostrzegają, że wprowadzenie dochodu podstawowego zmniejszyłoby chęć do pracy – zwłaszcza w uciążliwych, gorzej opłacanych zawodach. Charlie Abad/Photononstop / East News
Wiele krajów ma bowiem rozbudowane systemy opieki społecznej, które w praktyce uzupełniają dochody najuboższych i podnoszą ich standard życia.
W przyszłości większość prac będą wykonywały roboty sterowane komputerami.ICAPlants/Wikipedia W przyszłości większość prac będą wykonywały roboty sterowane komputerami.

Na początku czerwca Szwajcarzy zagłosują w bezprecedensowym referendum. Stawką będzie wprowadzenie nowego artykułu do konstytucji, który zobowiąże rząd federalny do zapewnienia każdemu dochodu podstawowego „w wystarczającej wysokości, aby żyć godnie”. Jeżeli inicjatywa przejdzie, każdy Szwajcar otrzyma od rządu miesięczną wypłatę w wysokości 2,5 tys. franków szwajcarskich (prawie 10 tys. zł) „za nic”.

Pomysł skrytykowały wszystkie główne partie polityczne, a sondaże wskazują, że Szwajcarzy odrzucą go w referendum. Daniel Straub, przewodniczący Szwajcarskiej Inicjatywy na rzecz Bezwarunkowego Dochodu Podstawowego, jest jednak optymistą: uważa, że to tylko pierwszy krok na drodze do zrealizowania rewolucyjnej społecznej reformy, która ma długą historię – i niemal zawsze była uważana za utopię.

Z kolei już w styczniu 2017 r. w Finlandii rozpocznie się dwuletni eksperyment z dochodem podstawowym na niewielkiej grupie obywateli. Miejscowe gazety pisały już o kwocie 800 euro (3,4 tys. zł) miesięcznie na „obywatela doświadczalnego”, choć tu nic jeszcze nie jest przesądzone. „Chcemy mieć lepszy ogląd tego, kto mógłby poprzeć ideę dochodu podstawowego, jeśli zaczniemy np. zmieniać różne stawki podatkowe, aby sfinansować to rozwiązanie – mówił w marcu jeden z ekspertów fińskiego rządu, dr Jurgen de Wispelaere, w czasopiśmie naukowym „Praktyka Teoretyczna”.

Wprowadzenie dochodu podstawowego jest jednak bardziej kłopotliwe, niż się może wydawać – i nie chodzi bynajmniej tylko o pieniądze, chociaż one oczywiście stanowią ogromny problem (np. Szwajcarów nie będzie stać na wprowadzenie dochodu podstawowego bez drastycznych podwyżek podatków).

Dla przykładu w Finlandii spór dotyczy też m.in. równego traktowania. Eksperyment, który ma opierać się na tym, że pewna grupa obywateli dostanie dochód gwarantowany, a inna nie (to grupa kontrolna, podobnie jak w badaniach leków), może też okazać się niezgodny z konstytucyjną zasadą równości, bo tylko niektórzy obywatele będą uczestniczyć w eksperymencie, czyli dostawać od państwa pieniądze „za nic”.

Marzenie Marksa

Eksperymenty z dochodem podstawowym były już prowadzone na świecie, chociaż zawsze na małą skalę. W 2008 i 2009 r. w Namibii na południu Afryki rząd zapewnił dochód minimalny w wysokości 100 namibijskich dolarów (wówczas ok. 13 dol. USA) 1200 mieszkańcom wiosek Omitara i Otjivero, wśród których większość stanowili koczownicy żyjący w skrajnym ubóstwie. W czasie trwania eksperymentu wyraźnie zmniejszył się poziom przestępczości związanej z biedą, a lokalne dzieci rzadziej cierpiały z powodu niedożywienia. W 2015 r. rząd Namibii ogłosił, że planuje wprowadzenie takiego rozwiązania na terenie całego kraju.

Prace nad wprowadzeniem dochodu podstawowego trwają także w 20 miastach holenderskich. Programy pilotażowe działają także w Brazylii i Indiach. Od 1976 r. funkcjonuje Trwały Fundusz Alaski, instytucja, która wypłaca mieszkańcom tego stanu dywidendy z dochodów z eksploatacji dóbr naturalnych – traktowane przez nich jako gwarantowane przez państwo świadczenie.

Sam pomysł dochodu gwarantowanego ma długą historię. Już Karol Marks przewidywał, że w przyszłości – po rewolucji komunistycznej – większość ludzi będzie spędzać swój czas na rozrywce i odpoczynku, a nie w trudzie i znoju pracy w fabrykach (w XIX w. robotnicy w wielu krajach pracowali nawet 70 godzin tygodniowo).

Zawsze jednak uwolnienie ludzi od konieczności pracy, aby zarobić na jedzenie i mieszkanie, pozostawało w sferze utopii. W połowie lat 80. powstała BIEN (Światowa Sieć Dochodu Podstawowego), koalicja organizacji i działaczy – ale przez wiele lat jej postulaty nie pojawiały się nawet na obrzeżach głównego nurtu publicznej debaty.

W 1930 r. znakomity ekonomista John Maynard Keynes wydał esej „Ekonomiczne możliwości naszych wnuków”. Obserwując nieustanny wzrost wydajności pracy, przewidywał, że w ciągu kilku dziesięcioleci ludzie zaczną spędzać w pracy znacznie mniej czasu niż za jego życia (ośmiogodzinny dzień pracy był wówczas nowym wynalazkiem). Keynes sądził, że w ciągu stu lat poziom życia w „krajach postępowych” będzie od czterech do ośmiu razy wyższy niż w 1930 r. Dzięki temu przeciętny czas pracy miał się zmniejszyć do nawet 15 godzin tygodniowo, a ludzie resztę mieli spędzać na odpoczynku, rozrywce i korzystaniu z dóbr kultury.

Ekonomista miał rację o tyle, że w 2030 r. produkt krajowy brutto na głowę w krajach rozwiniętych rzeczywiście może być nawet osiem razy wyższy niż sto lat wcześniej. To nie skróciło jednak dnia pracy – przeciwnie, w wielu krajach Zachodu ludzie spędzają w pracy więcej czasu niż w latach 60. czy 70. XX w. I to w coraz bardziej niestabilnych warunkach.

Roboty do roboty

W nocy z piątku na sobotę 19 marca warszawskich kierowców Ubera spotkała przykra niespodzianka. Facebookowy profil Taryfa24, czyli „Taksówkarski Serwis Informacyjny”, cieszył się z kłopotów „uberpatologii”: „Pod kilkoma popularnymi klubami »nieznani sprawcy« sprawili lewusom przykrą niespodziankę. Wysadzający klientów »uberowcy« witani byli ciemną, śmierdzącą cieczą, coś jakby na bazie oleju i odchodów. Po szybach, po karoserii, wszędzie...”.

Takim sytuacjom ma zapobiegać nie policja, ale właśnie minimalny dochód gwarantowany. Rozwój internetu i upowszechnienie komputerów oraz smartfonów w ostatniej dekadzie wielu grupom zawodowym przyniosły rozczarowanie. Nie tylko dlatego, że smartfon stał się elektroniczną smyczą, na której szef trzyma cały czas podwładnego, a w wielu zawodach (przynajmniej w Polsce, ale także w USA) oczekuje się odpowiedzi na służbowego maila natychmiast, z weekendem włącznie. Ważniejszym powodem okazała się jednak eksplozja rynku pracy tymczasowej. Kierowcy Ubera – pracujący na godziny, jeżdżący prywatnymi samochodami i konkurujący z taksówkarzami – są tutaj tylko jednym z wielu przykładów.

„Wyobraźcie sobie, że w ciągu dwóch czy trzech dekad przeobrazimy się w Zrobotyzowane Stany Ameryki” – pisał w marcu komentator „The New York Times” specjalizujący się w nowoczesnych technologiach Farhad Manjoo. W ZSA większość prac będą wykonywały roboty sterowane komputerami. Na bezrobocie trafią kierowcy ciężarówek, taksówkarze, piloci samolotów, pracownicy centrów dystrybucyjnych, a także wielu pracowników biurowych, których zastąpią wszechwiedzące komputerowe algorytmy (próbowano już pisać programy komputerowe wytwarzające teksty dziennikarskie, ale bez powodzenia – na razie). W USA firmy prawnicze eksperymentują z programami, które analizują dokumenty prawne – szybciej i bardziej dokładnie niż ludzie.

Nie trzeba być dziś futurologiem, aby przewidzieć przyszłość, w której stabilną i dobrze płatną pracę ma nieliczna garstka ludzi; głównie urzędników, programistów i specjalistów od obsługi maszyn i robotów. Cała reszta próbuje zaś jakoś poradzić sobie, pracując dorywczo.

Spełnienie podstawowych potrzeb może być odłączone od potrzeby pracy – przekonuje w „The New York Times” Albert Wenger, inwestor w Union Square Ventures, który pisze książkę o dochodzie gwarantowanym. Inny biznesmen Sam Altman, szef inkubatora technologicznego „Y Combinator” ogłosił konkurs grantowy na badania mające pokazać, jak zmieni się świat, w którym nie trzeba będzie pracować, aby przeżyć (przynajmniej na minimalnym poziomie). „Myślę, że spędzenie 20 lat na kierowaniu ciężarówką przez USA to złe zastosowanie dla ludzkiego mózgu. Nie do tego aspirujemy jako istoty ludzkie” – mówił Wenger.

Szczególnie że liczby sprzyjają myśleniu o radykalnej zmianie. W USA koszt minimalnego dochodu gwarantowanego w wysokości 1 tys. dol. miesięcznie – 12 tys. dol. rocznie – byłby niższy od kosztu zatrudnienia w pełnym wymiarze za płacę minimalną (15 080 dol. rocznie). Pozwoliłby jednak przeżyć, dając najbiedniejszym minimum poczucia stabilności, którego dziś nie zapewniają śmieciowe zawody.

Pracować, ale mniej

Ameryka jest kluczowa dla dochodu gwarantowanego – zarówno w praktyce, jak i teorii. W czerwcu 2016 r. w USA nakładem prestiżowego wydawnictwa „Public Affairs” ukaże się książka Andy’ego Sterna – byłego przewodniczącego Związku Zawodowego Pracowników Usług (ang. SEIU), liczącego 2,2 mln członków. Stern rozmawiał z bankierami, inwestorami i prezesami wielkich firm – m.in. ze zmarłym właśnie Andym Grove’em, założycielem i wieloletnim szefem Intela. Wszyscy wierzyli, że postęp technologiczny wymaga radykalnej reorganizacji rynku pracy.

Nie byłoby w tym również – jak zapowiada Stern – nic nowego. Świat zachodni przeszedł już taki proces w XIX w. Przed wprowadzeniem systemu fabrycznego i regulowanych godzin pracy większość ludzi pracowała albo na polu, albo w przydomowym warsztacie. Nie mieli wakacji, ubezpieczeń zdrowotnych, nie pracowali w godzinach 9–17 i nie musieli odbijać karty zegarowej przy wyjściu. Rozwój technologii – zwłaszcza fizyczne oddzielenie miejsca pracy od miejsca zamieszkania – spowodował radykalne zmiany w tym, jak ludzie żyli i pracowali. Ta zmiana była niesłychanie bolesna i też przez wielu ówczesnych obserwatorów była uważana za niezgodną z naturą.

Sceptycy ostrzegają jednak, że wprowadzenie dochodu podstawowego zmniejszyłoby chęć do pracy – zwłaszcza w uciążliwych, gorzej opłacanych zawodach. W sondażu przeprowadzonym w styczniu 2016 r. przez firmę Demoscope w Szwajcarii tylko 2 proc. respondentów oświadczyło, że po wprowadzeniu dochodu gwarantowanego zrezygnowałoby z pracy. Zapewne jednak pracowaliby mniej – blisko połowa ankietowanych twierdziła, że dzięki tym pieniądzom spędziłaby więcej czasu z rodziną. 54 proc. powiedziało ankieterom, że wydałoby pieniądze na podniesienie swoich kwalifikacji.

Dopóki jednak ktoś nie odważy się wprowadzić dochodu podstawowego na dużą skalę, można tylko przewidywać, jakie przyniesie skutki społeczne – i jak wpłynie na rynek pracy. Wielu ludzi uważa, że dawanie pieniędzy wszystkim – niezależnie od tego, czy pracują czy nie, i czy podejmują wysiłek poszukiwania pracy – demoralizuje.

Każdemu wedle minimum

Wprowadzenie dochodu podstawowego może jednak okazać się mniejszą rewolucją, niż się wydaje. Wiele krajów ma bowiem rozbudowane systemy opieki społecznej, które w praktyce uzupełniają dochody najuboższych i podnoszą ich standard życia.

W USA jest SNAP, program rozdawania talonów na żywność dla najbiedniejszych – oraz wiele innych. Konserwatywna Heritage Foundation naliczyła ich łącznie 79, każdy z własnym aparatem biurokratycznym, który sprawdza, czy podopieczny się kwalifikuje. Wielu konserwatystów, takich jak Paul Ryan, wpływowy kongresmen z Wisconsin i lider republikanów w Kongresie, uważa, że można je połączyć i uprościć w jeden gwarantowany przez państwo dochód, co pozwoliłoby zaoszczędzić na biurokracji.

Także w przeszłości konserwatyści wcale nie byli wrodzy temu pomysłowi. Już w 1962 r. patron tego ruchu ideowego, ekonomista Milton Friedman proponował zapewnienie każdemu minimalnego poziomu dochodu poprzez ujemne opodatkowanie dochodów najuboższych. To oznaczałoby w praktyce, że państwo wyrównuje dochody najbiedniejszym do określonego poziomu. W 2006 r. znany konserwatywny komentator Charles Murray zaproponował, aby zlikwidować wszystkie publiczne systemy ubezpieczeń, zastępując je roczną wypłatą w gotówce 10 tys. dol. dla każdego dorosłego Amerykanina.

Konserwatyści dostrzegają w dochodzie gwarantowanym inne zalety niż lewica, która traktuje go jako narzędzie zmniejszania ubóstwa, wykluczenia społecznego i nierówności. Dla prawicy to przede wszystkim oznacza szansę na likwidację części gigantycznego aparatu socjalnego państwa. Sądzą także, że pieniądze wypłacone do ręki pozwoliłyby każdemu decydować, na co je wyda – w odróżnieniu np. od pomocy z opieki społecznej, którą uważają za narzędzie paternalistycznej biurokracji.

W 2014 r. libertarianie z Cato Institute – amerykańskiego think tanku – policzyli, że wszystkie systemy opieki społecznej w USA kosztują łącznie ponad 20 tys. dol. na głowę każdego biednego Amerykanina rocznie, a i tak kilkanaście procent obywateli USA żyje w ubóstwie. Dlaczego po prostu nie dać biednym tych pieniędzy, zwalniając przy okazji dziesiątki tysięcy urzędników?

Na razie jednak nawet najbardziej lewicowi kandydaci w wyborach w wiodących gospodarkach świata – tacy jak socjalista Bernie Sanders w USA, uwielbiany przez lewicę na całym świecie – nie proponują wprowadzenia dochodu gwarantowanego.

Być może fiński eksperyment udowodni, że ludzie, którzy nie boją się skrajnej nędzy, nie porzucają pracy i nie zmieniają się w zdemoralizowanych leni. W XIX w. każdej reformie społecznej towarzyszyły głosy przestrzegające przed upadkiem dyscypliny pracy i społeczną dezintegracją. Kiedy w latach 40. XIX w. w Wielkiej Brytanii ostatecznie zabroniono pracy dzieci w fabrykach, towarzyszyły temu ostre protesty w prasie – obawiano się, że w ten sposób państwo wychowa pokolenie nierobów. Być może za kilkadziesiąt lat w ten sam sposób będziemy patrzeć na dzisiejsze dyskusje o dochodzie podstawowym?

Autor jest publicystą „Gazety Wyborczej”.

Polityka 14.2016 (3053) z dnia 29.03.2016; Świat; s. 53
Oryginalny tytuł tekstu: "Pieniądze za nic"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Sport

Iga tańczy sama, pada ofiarą dzisiejszych czasów. Co się dzieje z Polką numer jeden?

Iga Świątek wciąż jest na szczycie kobiecego tenisa i polskiego sportu. Ostatnio sprawia jednak wrażenie coraz bardziej wyizolowanej, funkcjonującej według trybu ustawionego przez jej agencję menedżerską i psycholożkę.

Marcin Piątek
28.09.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną