To nie początek końca, lecz początek walki! – wykrzyczała prezydent Dilma Rousseff dzień po głosowaniu w Kongresie, które rozpoczęło procedurę usunięcia jej z urzędu. Konstytucja dopuszcza impeachment, ale tylko gdy głowa państwa popełni przestępstwo.
Pretekstem do impeachmentu jest domniemane ukrywanie za pomocą trików księgowych wysokości deficytu budżetowego w 2015 r. Gdyby jednak to był prawdziwy powód kryzysu politycznego, pewien kongresmen opozycji nie wychwalałby oficera armii, który w czasach dyktatury torturował Dilmę – jak poufale mówią o niej Brazylijczycy. Gdyby chodziło o biurokratyczne wykroczenia, na ulice nie wychodziłyby setki tysięcy ludzi manifestujących to nienawiść do rządu – jedni, to poparcie – drudzy.
Brazylijczycy są podzieleni, jak nie byli od czasów dyktatury trzy dekady temu. Jedni malują obraz „najgorszego kryzysu w dziejach”, kraju w ruinie, rządzonego przez „czerwoną szajkę”. Drudzy są wdzięczni lewicowemu rządowi za wyciągnięcie ich z nędzy, ogłaszają, że będą bronić demokracji i nie pozwolą na zamach stanu. W ten sposób również Dilma nazywa próbę usunięcia jej z urzędu.
Zamachy stanu należą do mrocznej części dziejów Ameryki Łacińskiej. Dziś stara oligarchia, tracąca część władzy na rzecz uboższych grup, uczy się z powodzeniem odzyskiwać władzę w drodze bezkrwawych przewrotów, bez udziału wojska. Narzędziami są kontrolowane przez „swoich” wymiar sprawiedliwości i media. A jeśli w parlamencie udaje się skleić większość, można zrobić, co się chce. Udało się już w Hondurasie (2009 r.) i Paragwaju (2012 r.). Uda się w Brazylii?
Przez ostatni rok opiniotwórcze środki przekazu w Europie i USA opisywały brazylijski kryzys, powielając antyrządową wersję miejscowych telewizji i gazet należących do pięciu oligarchicznych rodzin.