Po katastrofie egipskiego samolotu coraz trudniej uwierzyć, że loty pasażerskie są bezpieczne
Airbus A320 linii EgyptAir rozbił się 200 km od północnego wybrzeża Egiptu. W środę przed północą wyleciał z Paryża do Kairu. Na jego pokładzie podróżowało 56 pasażerów i 10 członków załogi. Minister obrony Grecji poinformował, że niebawem po opuszczeniu greckiej przestrzeni powietrznej maszyna wykonała dwa gwałtowne zwroty, szybko spadła około 8 km i na wysokości 3 km nad poziomem morza znikła z radarów. Był czwartek, 2:29 nad ranem, piloci, twierdzą egipskie władze, nie wzywali pomocy. Akcję poszukiwawczą rozpoczęto kwadrans później. Według doniesień ratownicy w czwartek mieli odnaleźć wrak. Dość szybko okazał się to jednak fałszywy alarm.
Tuż po katastrofie dużego samolotu pewnie trudno wierzyć – emocje podpowiadają przecież co innego – że lotnictwo pasażerskie pozostaje niezmiennie najbezpieczniejszym sposobem podróży. Tym bezpieczniejszym, że każdy wypadek jest drobiazgowo badany. Przy czym eksperci przyczynę katastrofy wskażą pewnie za wiele tygodni, jeśli nie miesięcy, dopiero po wyłowieniu i zbadaniu rejestratorów lotu, tzw. czarnych skrzynek. Nie mogą wykluczyć ani błędnej decyzji załogi, ani usterki technicznej, ani zamachu terrorystycznego.
Samoloty z rodziny A320 należą do bardzo bezpiecznych. Przez prawie trzy dekady w sumie 7 tys. maszyn wykonało ponad 85 mln lotów. Utracono kilkadziesiąt samolotów i to przede wszystkim w wyniku błędów pilotów, niedopatrzeń ekip technicznych, kolizji na płytach lotnisk, czasem pod presją złych warunków pogodowych.
Tym razem pogoda w miejscu zdarzenia była bardzo dobra, załoga doświadczona. A że samoloty nie spadają ot tak z wysokości przelotowej i tak nagle nie znikają z radarów, to atak terrorystyczny – przyznaje nawet egipski minister lotnictwa cywilnego – wygląda na najbardziej prawdopodobny powód przerwania lotu.