Trzeba było wiele taktu i koronkowej dyplomacji, by skłonić urzędującego prezydenta USA do wizyty w Hiroszimie. Aby pochylił tam głowę przed cieniami ofiar amerykańskiej bomby atomowej. To według dziennika „Mainichi Shimbun” przede wszystkim zasługa córki Johna F. Kennedy’ego. Caroline jest ambasadorką w Tokio. Od czasu gdy w kampanii wyborczej 2008 r. poparła Obamę, cieszy się jego szczególnym zaufaniem. Namawiała go do tej wizyty i ją przygotowała.
W lutym wyżsi urzędnicy Departamentu Stanu zapytali mimochodem japońskich dziennikarzy, jak daleko jest z Ise-Shima, gdzie na koniec maja zaplanowano spotkanie liderów państw G7, do Hiroszimy? Niedaleko, jeśli prezydent lata samolotem, padła bystra odpowiedź. A jak by to zostało przyjęte? Zostałby powitany.
Później Biały Dom już oficjalnie zapowiedział, że 27 maja Obama stanie przed Kopułą Bomby Atomowej. Aby stępić przewidywaną krytykę ze strony republikanów, ogłoszono jednocześnie, że nie będzie wyznania winy – decyzja Harry’ego Trumana, który latem 1945 r. wydał rozkaz użycia nowej broni, nie będzie zdezawuowana.
Obama w Hiroszimie powtórzy swój apel z 2009 r. o rozbrojenie nuklearne. Już wtedy w Pradze dał do zrozumienia, że postara się odwiedzić Hiroszimę. Jednak wówczas na to sondowanie ze strony Białego Domu Japończycy odpowiedzieli: jeszcze za wcześnie. Po czym japoński rząd wziął na wstrzymanie: „Decyzja zależy od Stanów Zjednoczonych”. Ale ostatecznie, chcąc zachęcić Obamę, minister spraw zagranicznych Fumio Kishida publicznie oświadczył, że Tokio nie ma zamiaru nalegać na przeproszenie.
Najpierw jednak trzeba było uciszyć nie tylko amerykańską, ale i japońską prawicę.