Strajkują elektrownie atomowe, kolejarze i pracownicy prawie wszystkich francuskich rafinerii. Na stacjach brakuje paliwa, nie kursuje część pociągów, a Paryżowi grozi odcięcie od prądu. Za chwilę do protestu dołączą pracownicy komunikacji miejskiej i pracownicy lotnisk. Staną autobusy i zatrzyma się ruch samolotowy. Francja pogrąża się w chaosie.
To próba sił pomiędzy rządem François Hollande’a, który chce przeforsować zmiany w prawie pracy, a związkowcami, którzy zamierzają udowodnić, że są w stanie sparaliżować cały kraj i zmusić rząd do wycofania się z reform.
Francja strajkami stoi, więc obrazki Francuzów wylegających na ulice czy informacji o niekursującym metrze lub protestach pracowników jakiegoś sektora nikogo nie dziwią. Jednak obecne strajki kłują w oczy dosadniej, ponieważ ogarnęły kraj na kilkanaście dni przed mistrzostwami Europy w piłce nożnej. Protesty targają krajem w chwili, kiedy wszyscy powinni się raczej szykować na przyjęcie gości i starać pokazać z jak najlepszej strony.
Tymczasem chaos opanował nie tylko ulice, ale i francuską politykę. Rządzący dzisiaj Francją socjaliści wiedzą, że jeśli nie uda im się przeprowadzić reform i ugną się przed związkowcami, przyszłoroczne wybory mają już stracone. Wybory są dopiero za rok, ale oprócz populistycznej Marine Le Pen z Frontu Narodowego wyraźnych przywódców nie widać zarówno po prawej, jak i po lewej stronie.
Popularność prezydenta w zeszłym miesiącu spadła do rekordowo niskiego poziomu 13 proc. Kto miałby pociągnąć socjalistów, na razie nie wiadomo, choć pierwsze symptomy wzajemnego podgryzania i walki o przywództwo po lewej stronie sceny politycznej już są widoczne.
Nie inaczej jest po prawej stronie, gdzie w buty lidera chciałby ponownie wejść poprzedni prawicowy prezydent Nicolas Sarkozy.