Bitwa o Faludżę sprzed 12 lat okazała się początkiem chaosu, długiej wojny domowej w Iraku. W kwietniu 2004 r. na jednym z mostów zawisły tam cztery spalone ciała amerykańskich ochroniarzy z firmy Blackwaters. US Army, która rok wcześniej obaliła Saddama Husajna, uznała to za wypowiedzenie wojny i próbowała szybko spacyfikować miasto. Ale naprzeciwko prawie 2 tys. marines i kilkudziesięciu Polaków z GROM stanęło 20 tys. bojowników, głównie z organizującej się dopiero irackiej Al-Kaidy. Po krwawych walkach gen. James Conway zarządził odwrót. Tak Faludża stała się pierwszym miastem, które wpadło w ręce dżihadystów.
Szybki przeskok do 2014 r. Faludża znów jako pierwsza pada łupem dżihadystów, tym razem z tzw. Państwa Islamskiego, czyli Daesz, jak mówią mieszkańcy regionu. Historia o tyle się nie powtórzyła, że miasto poddało się bez walki, bo lokalny garnizon irackiej armii uciekł w popłochu, zostawiając na miejscu lśniący sprzęt od Amerykanów. Panowanie dżihadystów w mieście trwało dwa lata. Aż do dziś, twierdzi premier Iraku Hajdar al-Abadi. Już 17 czerwca ogłosił, że Faludża jest wolna.
Ciężkie walki w mieście trwały jednak jeszcze w zeszłym tygodniu. – To kiedyś 400-tysięczne miasto pełne zabytków i meczetów obrócono w ruinę, aby je wyzwolić – mówi z żalem Nizar Gouda, urodzony w Faludży profesor nauk politycznych z Uniwersytetu Bagdadzkiego. Najpierw wojsko irackie zrzuciło ulotki nawołujące pozostałych jeszcze mieszkańców do ucieczki. Potem zaczęły się bombardowania, choć jak alarmowała obecna na miejscu Norweska Rada ds.