Marek Ostrowski: – Australia dzierży rekord świata. Odsetek obywateli – emigrantów urodzonych za granicą przekracza 28 proc.
Seweryn Ozdowski: – To historyczna konieczność. W czasie II wojny światowej poważnie zagrażali nam Japończycy. Obawialiśmy się, że jeżeli nie zaludnimy kraju, to go stracimy. Dlatego rząd zaczął planować masową imigrację. Na początku miała ona obejmować Anglików i Irlandczyków, ale potem również osoby, które po wojnie nie mogły wrócić do swoich krajów, jak np. Polaków, których przyjechało ponad 70 tys. I tak populacja Australii z 7 mln po wojnie urosła do 24 mln obecnie. Kiedy dziś słyszymy o milionie uchodźców, którzy przyjechali do Niemiec, to dla nas nie jest duża liczba.
Nawet mniejsze liczby w innych krajach powodują sprzeciw i napięcia. U was nie ma takich problemów?
To był długotrwały proces. Od imigrantów po wojnie oczekiwano, że się szybko zasymilują i zapomną o swoim bagażu kulturowym. To oczywiście było nierealistyczne; sytuacja się zmieniła, gdy przybysze zaczęli wywierać wpływ na politykę. Więc wielokulturowość narodziła się jako potrzeba polityczna. Od premiera Gougha Whitlama (1972–75) wszystkie rządy tę wielokulturowość akceptowały. Nie miały innego wyboru, ponieważ większość Australijczyków – 89 proc., popiera wielokulturowość. A poparcie dla imigracji wynosi około 60 proc., czego nie ma w żadnym innym kraju.
I jak to pan tłumaczy?
Imigracja wiąże się ze wzrostem gospodarczym, dobrobytem i bezpieczeństwem Australii. Ludzie to popierają. Imigranci zarobkowi przez pierwsze dwa lata nie mają dostępu do pomocy społecznej, ale już w pierwszym roku zazwyczaj zarabiają powyżej średniej, płacą podatki. Wybieramy imigrantów ze względu na ich umiejętności, pod kątem tego, czego nasza gospodarka akurat potrzebuje.