Jak wiadomo, islandzcy piłkarze okazali się sensacją Euro 2016. W dobrym stylu pokonali Anglików, urządzając im drugi Brexit, a w ćwierćfinale nie bez walki ulegli Francuzom, mimo że trener Islandczyków Heimir Hallgrímsson na co dzień zajmuje się wyrywaniem zębów. Do Francji pojechało 27 tys. islandzkich kibiców, czyli prawie co dziesiąty mieszkaniec wyspy. A wikiński okrzyk „Huh” tak się spodobał, że ukradli go Islandczykom Francuzi i Coca-Cola.
Można by rzec, wszystko to wbrew naturze. Islandzka pogoda wybitnie nie sprzyja nie tylko kopaniu piłki, ale egzystencji w ogóle. Pod gołym niebem można tam ćwiczyć sześć miesięcy w roku. Dlatego kilka lat temu Islandczycy wybudowali kryte boiska, na których mogli ćwiczyć bez ograniczeń. I stworzyli drużynę, która doszła do ćwierćfinału Euro, co można chyba tylko porównać do tego, że na polach pozbawionej drzew lawy Islandczycy stworzyli dziesiątą gospodarkę świata (pod względem PKB per capita, 50 855 dol. w 2015 r.). Doprowadzili do perfekcji oswajanie tego, czego pozornie oswoić się nie da.
Sukces piłkarzy ostatecznie zakończył okres wielkiej smuty na wyspie, która trwała przez ostatnie osiem lat. Po kryzysie z 2008 r. Islandczycy wpadli w zbiorową depresję. Z powodu niewypłacalności zagranicznych, głównie europejskich, oddziałów islandzkich banków cały krajowy system finansowy stanął nad przepaścią. Przez wiele lat to właśnie międzynarodowe usługi finansowe były – obok ryb – podstawą islandzkiej gospodarki. To było za duże nieszczęście jak na taką małą społeczność. Przyzwyczajeni do dobrobytu, nagle dowiedzieli się, że to wszystko była ułuda, bańka mydlana.