Przewroty wojskowe w Turcji to już swego rodzaju świecka (nomen omen) tradycja. 1960, 1971, 1980, 1997 – za każdym razem wojskowi obalali rządy uznane przez nich za zagrożenie dla modelu państwa ustanowionego przez Kemala Atatürka w latach 20. XX w. Państwa laickiego, nie tyle areligijnego, ile antyreligijnego, w którym stabilność polityczna zawsze dominowała nad wolnościami jednostki.
Poprzednie zamachy były jednak udane. Tureccy wojskowi intuicyjnie postępowali według reguł skutecznego zamachu stanu, które dopiero ostatnio są opisywane przez takich badaczy jak Naunihal Singh. Nigdy nie występowali więc wbrew nastrojom społecznym. Dotychczas armia interweniowała tylko w atmosferze wyraźnego niezadowolenia z rządzących polityków. Wojskowi zawsze mieli też swojego polityka, który stawał się twarzą zamachu i formalnie przejmował władzę, gdy już czołgi wracały do koszar. Mieli w końcu wojskowi ścisły plan działania, z rozpisanymi rolami dla wszystkich, co było możliwe dzięki jedności towarzyskiej i ideologicznej w armii.
Samobójczy ruch
Żaden z tych warunków nie został spełniony 15 lipca. W nieudanym zamachu udział wzięło zaledwie ok. 6 tys. z 640 tys. tureckich żołnierzy. Co prawda tymczasowo zajęli kilka kluczowych miejsc w Stambule i Ankarze, ale jednak nie udało im się przekonać innych żołnierzy, że już wygrali i warto się do nich przyłączyć.
Spiskowcy nie znaleźli też twarzy dla siebie. Być może z powodu głębokiej konspiracji nie byli w stanie zapewnić sobie politycznej bazy poparcia. Jeszcze w poniedziałek nie było wiadomo, kto ich reprezentował, jakie mają cele, z jakich pobudek działali.