Incydenty mnożą się od dawna i – ziarnko po ziarnku – usypują barykadę dzielącą oba kraje. Całkiem niedawno po ukraińskiej stronie granicy, podczas protestów przeciwko tymczasowemu zamknięciu małego ruchu granicznego, zaatakowano jadących do Lwowa Polaków. Po stronie polskiej, w Przemyślu, polscy nacjonaliści wdali się w szarpaninę z członkami ukraińskiej procesji. Ostatnio do Polski nie wpuszczono ukraińskiego zespołu rockabilly Ot Vinta pod zarzutem, że jego członkowie promują ounowski nacjonalizm.
To, że dobre stosunki z Ukrainą są konieczne, wiedzą prawie wszyscy: od dawnych rządzących, którzy wspierali Ukrainę podczas obu Majdanów, po rządzących obecnie, włącznie z Macierewiczowskim MON. Gorzej z praktyką, bo mało kto w Polsce może pogodzić się z faktem, że nazwiskami działaczy OUN i UPA nazywane są na Ukrainie ulice i place, że stawia się im pomniki, że to na nich buduje się narodową tożsamość. Bo gdyby nie fakt, że banderowska tradycja stała się już częścią ukraińskiego tożsamościowego i politycznego mainstreamu, Polska wrzucałaby ją najpewniej do jednego worka z faszyzmem i nazizmem.
Ukraińcy uważają, że Polacy mocno spłycają sprawę. Tak twierdzi np. Wołodymyr Wiatrowycz, szef ukraińskiego IPN, i najważniejsza z osób odpowiedzialnych za politykę historyczną. Na Ukrainie opinie na jego temat są zróżnicowane: od oskarżeń o nacjonalizm i manipulowanie historią po entuzjastyczne poparcie, którego na łamach pisma „Zbrucz” udzielił niedawno Wiatrowyczowi pisarz Jurij Andruchowycz.
•
Z Wiatrowyczem umówiony byłem w Kijowie na Majdanie. Siedział już w knajpie z polską delegacją, która co chwila powoływała się na koneksje z nowym rządem.